Udało mi się dzisiaj zażartować.
I cóż z tego? – powiecie. Każdy czasem żartuje, to nie powód, żeby od razu o tym pisać na blogu. Poprzewracało się tej Padmie w głowie, lepiej by recenzję napisała.
Pozwólcie jednak, że uściślę! Udało mi się dzisiaj zażartować po chińsku.
Dwa lata nauki, rysowania przeklętych znaczków, wpatrywania w teksty, które równie dobrze mogłyby być napisane przez kosmitów, przegrzewanie zwojów mózgowych przy próbach sformułowania zdania złożonego. I wreszcie ten moment dzisiaj, kilka sekund dosłownie, kiedy coś mnie rozśmiesza i bez namysłu mówię to swoją nieporadną chińszczyzną, a nauczycielka się śmieje. Udało mi się przekazać to, o co mi chodziło!
Miłość do czytania jest dla mnie nierozerwalnie związana z miłością do języków. Polski alfabet zawiera trzydzieści dwie litery. Angielski dwadzieścia sześć. Miłość, nienawiść, złość, wątpliwość – wszystko to można wyrazić za ich pomocą. Dzieła Szekspira to kombinacja dwudziestu sześciu znaków. Poskładane w słowa stanowią miecz, ale też koc, którym otulamy siebie i innych w chwilach smutku.
Kiedy byłam mała, marzyłam o kilku rzeczach. Wyjawię wam dwa z tych marzeń – chciałam podróżować po świecie i znać wiele języków. Umieć nazwać rzeczy różnymi imionami, zrozumieć ludzi żyjących po przeciwnej stronie kuli ziemskiej. Nie znałam wtedy tego cytatu, ale instynktownie rozumiałam słowa Wittgensteina – że granice moje języka są granicami mojego świata.
Nie zostałam poliglotką, ale też nie poprzestałam na marzeniach. Mam drugą duszę – według Karola Wielkiego jest nią drugi język. Po angielsku jestem tak samo sobą, jak po polsku – dziwne, prawda? Czy można być tą samą osobą w innym języku? Przecież w każdym myśli się nieco inaczej.
Angielski jest cudownym językiem i wyznam, że kocham go używać, ale nigdy nie zamierzałam na nim poprzestać. Dwie dusze to już coś, ale czemu by nie postarać się o kolejne? Okazuje się, że można kochać także włoski, hiszpański, rosyjski i zapewne wiele innych języków. Tylko z niemieckim się jakoś nie polubiliśmy, choć trochę tego żałuję.
Tak naprawdę jednak zrozumiałam, czym jest to poszerzanie granic, kiedy zaczęłam odważne wycieczki w stronę języków azjatyckich. Języki europejskie, przynajmniej niektóre, wydają się zbyt bliskie. Mają słowa, które intuicyjnie rozumiemy, gramatykę, którą potrafimy pojąć. Z językami orientalnymi jest zupełnie inaczej.
Zaczęło się od indonezyjskiego, który jest językiem stosunkowo prostym i niezbyt trudnym do opanowania przez Europejczyka. Alfabet ma łaciński, gramatykę niesamowicie uproszczoną, jedynym wysiłkiem (za to poważnym) jest próba zapamiętania niezliczonych słów, które nie wydają się do niczego podobne. Po indonezyjsku świat wydaje się miejscem przyjaznym, pełnym krewnych i przyjaciół. To świat swobody – słowa często funkcjonują w dwóch wersjach, a to, której użyjesz, zależy tylko od ciebie.
Inaczej sprawa wygląda z chińskim. Kiedy w momencie jakiejś bezrozumnej brawury postanowiłam, że przed wyjazdem do Chin zapiszę się na krótki i intensywny kurs tego języka, byłam przekonana, że po miesiącu będę w stanie przynajmniej się potargować, zapytać o wolne pokoje w hotelu. W końcu z indonezyjskim udało się to nie tylko mnie, ale także mojej kilkuletniej wtedy córce, która po miesiącu nauki z samouczka potrafiła się przedstawić, spytać o cenę i zrozumieć odpowiedź. Szybko przekonałam się, że tak jak Chin nie da się zrozumieć podczas miesięcznego wyjazdu, tak samo język nie odkryje tak łatwo swoich tajemnic.
Chiny to prawdziwa zagadka. Kraj ogromny, skomplikowany i trudny, zamieszkany przez ludzi, którzy w pierwszej chwili wydają się mało przyjaźni, za to jest ich tak dużo, że trudno nie poczuć się przytłoczonym. Dokładnie tak samo wygląda sprawa z językiem chińskim. Po pierwsze – w Chinach jest wiele języków. Oficjalny mandaryński bywa za trudny dla mieszkańców Syczuanu, którzy mówią po tybetański, i zapewne tak samo wygląda to w wielu innych regionach. Pismo onieśmiela – znaków w pierwszej części podręcznika jest tyle, ilu Chińczyków w pekińskim metrze, a wierzcie mi – ilość ludzi wsiadających tam na każdej stacji jest po prostu niewiarygodna.
Jeśli jednak pokonamy strach, okaże się, że to fascynujący język, który kryje w sobie świat, o jakim nam się nie śniło. Pismo to prawdziwe rebusy. Kiedy poznamy znaczenie niektórych części znaków (tak zwanych kluczy), będziemy mogli rozszyfrować ich pochodzenie, a nawet znaczenie. Na przykład znak oznaczający spokój składa się z dwóch części – kobiety i dziecka. Kobieta i dziecko oznacza widocznie spokój dla Chińczyka, który dąży do tego, by mieć rodzinę. Mnóstwo znaków kryje w sobie opowieści o cesarzach, sztyletach, górach – trzeba tylko je odszyfrować. Niektóre znaki przypominają rzecz, którą oznaczają – drzewo to pień i gałęzie, o ile oczywiście ma się dość wyobraźni, by to dostrzec.
Do czytania książek po chińsku droga długa – na razie wyzwaniem jest menu w restauracji.
Jak całkowicie innym doświadczeniem musi być czytanie książki po chińsku! Nie potrafię sobie jeszcze tego wyobrazić – przeczytanie krótkiego tekstu z podręcznika to dla mnie droga przez mękę. Widzę już jednak, że jest to zupełnie inne doświadczenie, niż składanie w całość tych trzydziestu dwóch liter. Czytanie staje się dużo bardziej wizualne, zresztą powoli zaczynam widzieć oczyma wyobraźni znak, kiedy mówię słowo – mowa i pismo stają się w dziwny sposób jednym.
Chiński jest też bardzo poetycki. Pogoda to „tian qi” – dosłownie „oddech nieba”. Czy to nie jest piękne? Z drugiej strony, to język dużo bardziej zwięzły, niż na przykład angielski. Wydaje się pozbawiony wielu elementów, które w naszych językach tworzą gramatykę, która tam okazała się zbędna. Wiele słów to jednocześnie przymiotniki, rzeczowniki i czasowniki, ich znaczenie określa kontekst.
Zresztą taką samą radość, jak obce języki, sprawia mi język ojczysty. Lubię słowa, które dobrze układają się na języku, zaskakują, przypominają coś, o czym zapomniałam. Tyle jest pięknych słów, których używamy coraz rzadziej – podlotek, absztyfikant, safanduła. Uwielbiam gwarę poznańską, cieszę się nią tak, jak rogalami świętomarcińskimi – zapamiętuję słówka, a niektóre nawet przyswoiłam tak dobrze, że stały się dla mnie naturalne: mówię bimba, wuchta, laczki, bluzka na naramkach, ostrzytko.
Po co o tym piszę? Ot tak, z czystej radości, że udało mi się dzisiaj oswoić troszkę bardziej kolejny język, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, jak długa droga przede mną, zanim będę w stanie przeczytać po chińsku książkę. Przy okazji zaś chciałam was zachęcić, żebyście – jeśli nigdy nie próbowaliście – zaczęli czytać w obcym języku. Albo językach, bo każdy kolejny przychodzi nieco łatwiej. Smakujcie słowa, obce i rodzime, bo książka to przecież także forma, choć często nie zwracamy na to uwagi, pochłonięci losami bohaterów powieści. Jeśli wasza ukochana książka została pierwotnie napisana w innym języku, spróbujcie ją w tym języku przeczytać. Może odkryjecie w niej coś nowego? Pewne jest, że granice waszego świata się przesuną.
No Comments