Moi dziadkowie są z Wołynia.
Można powiedzieć, że wyrosłam na historiach o rzezi wołyńskiej, choć do niedawna nikt jej tak nie nazywał. Babcia była małą dziewczynką, dziadek nastolatkiem, mieszkali w dwóch różnych powiatach wołyńskich, kiedy uzbrojeni w widły i kosy sąsiedzi dali sobie prawo do czegoś niewyobrażalnego. Babci i dziadkowi udało się to, co nie udało się być może nawet stu tysiącom Polaków z Wołynia. Uciekli, wywieziono ich do Niemiec, a potem trafili na Dolny Śląsk, gdzie zamieszkali w tej samej, podwrocławskiej wiosce.
Nie pamiętam, kiedy zaczęłam wsłuchiwać się w ich opowieści, niepełne zresztą i często urywane. Świadomość tego, co właściwie stało się na Wołyniu, rosła we mnie stopniowo. W domu dziadków zaczęli pojawiać się historycy, a także dalecy krewni rekonstruujący dzieje naszej rodziny. Ja też zaczęłam wypytywać, jednocześnie bojąc się usłyszeć za dużo. Zaczęliśmy kupować książki o Wołyniu, które kartkowałam raczej, niż czytałam, szukając wzmianek o pradziadkach i dalszych krewnych. Nie sposób jednak było nie przeczytać jednej czy drugiej relacji – wystarczyło, że oko prześlizgnęło się po stronie, a już wpadało się w sam środek jakiejś strasznej, smutnej opowieści.
To wszystko sprawiło, że do książki Witolda Szabłowskiego „Sprawiedliwi zdrajcy” podeszłam bez niewinności czytelnika, który o Wołyniu słyszał co nieco, ale raczej bez szczegółów. Wiem, co się działo w 1943, wiem, że gdzieś w wołyńskiej ziemi pochowani są moi krewni, którym uciec się nie udało. Wiem, że kiedyś tam pojadę, ale nie czuję się jeszcze gotowa. Może nigdy gotowa nie będę.
Wiedziałam więc, czego się spodziewać, i bałam się szczegółowych opisów popełnianych zbrodni, bałam się, że choć nie jestem przesadnie wrażliwa, na tę książkę zareaguję emocjonalnie. Nastawiłam się rozdrapywanie ran. Tymczasem okazało się, że Szabłowski starannie unika krwawych detali, za cel obierając sobie nie tyle opowiedzenie o zbrodniach, ile pokazanie, że świat, także świat Wołynia, nie jest czarno-biały.
Jak sam tytuł wskazuje, Szabłowski szuka sprawiedliwych. Szuka Ukraińców, którzy zamiast mordować, pomagali, narażając przy tym życie swoje i swoich rodzin. Wielu z nich zginęło. Dzięki nim ocalały zapewne tysiące Polaków. Dzięki nim ocalała też moja babcia, jej rodzeństwo i rodzice.
Po przeczytaniu pierwszych kilkunastu stron poczułam niezadowolenie. Jak to? Zamiast wołania o sprawiedliwość dla ofiar, o przeprosiny ze strony Ukrainy, o publiczne kajanie się, dostaliśmy opowieść o sprawiedliwych Ukraińcach? Przecież to oczywiste, że po każdej stronie byli źli i dobrzy, wszyscy wiedzą, że podczas gdy jedni ukraińscy sąsiedzi zbroili się w karabiny i motyki, inni biegli ostrzegać Polaków. Tak sobie przez moment pomyślałam. A potem się zreflektowałam.
To, co jest oczywiste dla mnie, słuchającej opowieści o Ukrainkach, które moją dziesięcioletnią babcię i jej starszą siostrę wyprowadziły z wioski, które ukryły moich pradziadków, narażając życie ocaliły moją rodzinę, nie jest wcale oczywiste dla wielu. W czasach rosnącej nienawiści do każdego, kto jest w jakimkolwiek stopniu obcy, trzeba głośno mówić, przypominać, wołać, że świat nie jest czarno-biały. Że nie każdy Ukrainiec to banderowiec, i że nie każdy Polak był niewinną ofiarą. Szabłowski pisze, że „nie morduje nacja ani religia. Mordować może człowiek, i to człowieka należy winić”.
„Sprawiedliwi zdrajcy” to reportaż doskonały, napisany tak, że nie sposób się od lektury oderwać. Szabłowski splata swoją opowieść z wielu nitek. Wprowadza bohaterów, a następnie ich porzuca, zostawiając nas w niepewności co do ich losów. Całość spina jak klamrą historią pani Hani, Polki, która jako mała dziewczynka została znaleziona przez Ukraińców, a następnie wychowana przez ukraińską rodzinę. Wzięcie do siebie polskiego dziecka było wtedy wydaniem na siebie wyroku śmierci, a jednak o małej Hani wiedziała cała ukraińska wioska. Nikt nie zdradził, dziecko i jego przybrani rodzice przeżyli, a Hania dopiero jako osoba dorosła dowiedziała się prawdy o swoim pochodzeniu. Nie całej prawdy – nie wie, kim byli jej prawdziwi rodzice, na których poszukiwania wyrusza autor książki.
Takich przywracających wiarę w człowieka historii jest tu wiele. Szabłowski chce zresztą pokazać wszystkich sprawiedliwych, nie ogranicza się więc do Ukraińców pomagających Polakom. Opisuje los Żydów i ludzi różnych narodowości, którzy z narażeniem życia ukrywali ich, często przez wiele miesięcy. Opowiada o Czechach, jednym ze swoich narratorów czyniąc czeskiego pastora. To jego ustami oskarża Polaków o wyniosłość, dumę, pogardę dla Ukraińców i celowe utrudnianie im życia. Wie, że taka diagnoza wygłoszona przez Polaka lub Ukraińca byłaby podważona przez jedną lub drugą stronę, Czecha zaś, w dodatku głęboko wierzącego pastora, dobrego człowieka, nieco trudniej oskarżyć o stronniczość.
I choć książka składa się z wielu krzepiących historii, mimo to lektura „Sprawiedliwych zdrajców” mrozi krew w żyłach. To, że straszne rzeczy działy się na Wołyniu w 1943 roku wiemy, jednak dopiero Szabłowski uświadomił mi z całą mocą, jak strasznie było potem. Jak to jest, mieszkać w jednej wiosce z ludźmi, którzy bestialsko mordowali dzieci? Jeden sąsiad wyprowadzał Polaków ukradkiem z wioski, ukrywał ich na swoim strychu, a drugi przychodził mu ten strych przeszukać. Po wojnie mieszali nadal obok siebie, jedni modlili się przy nieoznaczonych mogiłach, a inni pili herbatę ze szklanek po Polakach. Wszyscy znali prawdę o jednych i drugich. Jest w książce Szabłowskiego jedna historia, o której nie mogę przestać myśleć, historia pewnej kobiety, której zrozumieć nie mogę. Przeczytajcie, będziecie wiedzieli, o której historii myślę.
Kiedy Polacy zaczęli wracać na Wołyń, szukając prochów swoich rodziców i dziadków, przywitała ich wrogość, nieufność w najlepszym razie. Miejscowi dobrze wiedzą, gdzie znajdują się masowe groby. Jedni omijają je traktorem, zostawiając porośnięty drzewami pagórek, inni wysypują na nich śmieci. Jak oni przeżyli te wszystkie lata obok siebie?
Bałam się emocjonalnej reakcji, ale czytałam z suchymi oczami, choć ze ściśniętym sercem. Nawet, kiedy jedna z bohaterek mówi, że jej największym marzeniem było wtedy zginąć od kuli, a nie od siekiery. Mała dziewczynka, która myśli o czymś takim. Najgorsze jest jednak chyba co innego – nie wyciągnęliśmy z historii Wołynia żadnych wniosków. Czy kierujące banderowcami marzenie o czystej Ukrainie, zamieszkanej tylko przez czystej krwi Ukraińców, nie jest niepokojące podobne do coraz głośniej wypowiadanych haseł rodzimych „patriotów”?
Nie przepracowaliśmy rzezi wołyńskiej. Nie mówiono o niej przez lata, a teraz nie chcemy kłaść na szali naszych stosunków z Ukrainą, domagając się nazwania rzeczy po imieniu. Ale nienawiść się wciąż tli. We wczorajszym Dużym Formacie Konrad Oprzędek pisze o narastającej agresji względem Ukraińców w Przemyślu. Jedna z ukraińskich bohaterek Szabłowskiego mówi: „I tak to się będzie ciągnąć, proszę pana. Będziemy liczyć ofiary i każdemu wyjdzie co innego. Wy będziecie na nas patrzeć z góry. My was będziemy za to nienawidzić”. I dopiero po tej pełnej rezygnacji diagnozie poczułam, że mi się oczy pocą.
Dobrze więc, że Szabłowski napisał taką koncyliacyjną książkę. Paulina Małochleb stwierdziła, że Szabłowski działa na szkodę polityki pamięci i początkowo byłam skłonna się z nią zgodzić. W imieniu moich dziadków, którzy przecież mają coraz mniej czasu, chciałabym usłyszeć ukraińskie wyznanie win. Chciałabym, żeby właściwe nadano rzeczy imię, nie godząc się na półprawdę w imię budowania stosunków politycznych, w imię pomocy krajowi ogarniętemu wojną. Jest jednak coś, czego chcę jeszcze bardziej – chcę, żeby to, co wydarzyło się na Wołyniu, się już nie powtórzyło. Nie chcę banderowców z polskimi flagami. Dlatego uważam, że Szabłowski miał rację, podkreślając taki właśnie aspekt wołyńskiej prawdy.
Bohaterowie Szabłowskiego nie traktują tego, co zrobili, jako czegoś wyjątkowego. Niektórzy wiedzą, że reporter szuka ludzi, którzy ratowali Polaków i Żydów, ale nie myślą nawet, że sami mogliby się zaliczyć do tej kategorii. Jedna z jego rozmówczyń mówi: „myśmy z mamą i ciotką tylko nosiły jedzenie do lasu”. Dla niej to coś mało znaczącego, wtedy nie wiedziała nawet, że grozi im za to śmierć. Dzisiaj wie, a mimo to nie uważa, że zasługuje na wzmiankę w książce. Są też i tacy, którzy zdają sobie sprawę z tego, że uratowali komuś życie, i czekają na jakikolwiek znak ze strony tej osoby. My czekamy na przepraszam, oni – na dziękuję. Albo przynajmniej na wiadomość, że ktoś, dla kogo ryzykowali życie, ocalał, że to straszliwe ryzyko nie poszło na marne.
I faktycznie, nie wiem, kim były Ukrainki, które uratowały moją babcię. Zastanawiam się, czy ona w ogóle zna ich imiona. Pradziadkowie na pewno to wiedzieli, ale jest już za późno, żeby ich o to spytać. A może te kobiety czekały też na jakąkolwiek wiadomość? Robi mi się trochę wstyd. Trzeba było reportażu, żeby przyszło mi do głowy, że przesłanie takiej wiadomości mogło być możliwe, że trzeba to było zrobić.
Szabłowski pisze doskonale. Składa tę swoją książkę z cegiełek, trzyma czytelnika w niepewności, pisze o tych, co ratowali i (choć dużo mniej) o tych, co mordowali. Do ostatniej chwili nie ujawnia informacji, które rzucają całkiem nowe światło na poszczególne historię. Jego puenty czasem całkowicie wytrącają z równowagi, a przecież czytanie o Wołyniu i tak jest delikatnym balansowaniem między przerażeniem a nienawiścią.
Nie mogę się otrząsnąć po tej lekturze. Mam nawet problem z tym, żeby przestać teraz pisać. I to chyba jest najlepszą miarą książki. To, że chce się po niej rozmawiać, że nie można wyrzucić jej z myśli. Przeczytajcie. Koniecznie.
Moja ocena: 6/6
Witold Szabłowski "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia"
Wydawnictwo Znak 2016
No Comments