Do Lichotki trafiłam przypadkiem. Właściwie trudno trafić tam inaczej, skoro willa ta, mocno już nadkruszona zębem czasu, leży w głuszy, pośrodku lasu, i nawet droga przyzwoita do niej nie prowadzi. Na szczęście są blogerzy, którzy cenne drogowskazy stawiają i dzięki nim można takie tajemnicze miejsca i urocze książki wypatrzeć. Epitetami tymi zdradzam zarazem, że jestem zdecydowanie na tak.
Z „Dożywociem” Marty Kisiel sprawa bowiem wygląda tak, że dzieli czytelników na zagorzałych wielbicieli, którzy za Lichotkę i jej mieszkańców – zakatarzonego aniołka w bamboszkach, nieco szalonego Panicza – poetę, złośliwego kota, różowego królika, Krakersa i nieco w tym wszystkim zagubionego Konrada, który cały ten inwentarz odziedziczył – daliby się pokroić, oraz na tych, którzy kompletnie nie wiedzą, o co chodzi i całość ich po prostu nudzi. Do mojej świadomości najpierw przebiły się różne ochy i achy. Gdzieś tam to „Dożywocie” przemykało mi na horyzoncie, wiedziałam, że się podoba, wreszcie przeczytałam pełną zachwytów recenzję i stwierdziłam, że tego mi właśnie trzeba. Zabawnej, lekkiej lektury, w sam raz na niepiękny początek roku. Książkę zamówiłam (w wersji elektronicznej, papierowa jest już prawdziwym białym krukiem), ale zanim zaczęłam lekturę, przejrzałam inne opinie i stwierdziłam, że są co najmniej podzielone. Z tym większym zaciekawieniem, ale już mniejszym entuzjazmem zaczęłam lekturę.
„Dożywocie” ma faktycznie plusy i minusy. Napisane jest świetnie – Marta Kisiel ma niesamowite wyczucie języka – jej puenty są zawsze trafione, dowcip cięty, mnóstwo tu zdań, które są po prostu urocze. Trochę słabiej prezentuje się fabuła. Momentami nie dzieje się zbyt wiele. Z drugiej strony – kto powiedział, że zawsze w książce musi się dużo dziać?
Konrad Romańczuk, pisarz pod presją, którego gonią terminy, dostaje niespodziewany spadek – willę w środku lasu. W testamencie jest informacja o zamieszkujących willę dożywotnikach, Konrad jednak nie przywiązuje do tego wagi, jest bowiem tak mile zaskoczony. Spadek wprawdzie powoduje, że zostawia go dziewczyna, której przeprowadzka na wieś nie zachwyca. Konrad jednak pakuje manatki i jedzie do Lichotki w nadziei, że tam będzie mógł spokojnie pisać. Spokój nie będzie mu jednak dany, mieszkańcy willi są bowiem lekko niezwyczajni. Anioł, różowy króliczek, duch i ośmiornica? – to brzmi absurdalnie, ale muszę przyznać, że łatwo przejść nad tym do porządku dziennego, tak naturalnie są oni przedstawieni w książce. Początkowe sceny są świetne, skrzą się dowcipem i wywołują znakomity humor u czytelnika. Potem akcja trochę siada. Przyznaję jednak, że nie przeszkadzało mi to zbytnio – podczytywałam „Dożywocie” w niewielkich kawałkach, czasem w tramwaju, czasem przed snem, i nie zdążyłam się nigdy znudzić. Pod koniec zaś całość nabiera tempa i ostatecznie kończy się tak, że czujemy prawdziwy żal, rozstając się z bohaterami. Chciałoby się potowarzyszyć im jeszcze przez jakiś czas, obejrzeć, jak sobie poradzą. Taka to bowiem jest lektura – miło przebywa się w niecodziennym towarzystwie bohaterów, można się trochę pośmiać, trochę może nawet z nimi ponudzić, ale jest sympatycznie. Tak, że nawet deszcz i plucha za oknem niestraszne.
Dobra lektura na zimowe dni, i jeśli nie będziemy spodziewać się jakiegoś objawienia, na pewno nam się spodoba. Zaś język, którym pisze autorka, pozwala wyczekiwać z niecierpliwością jej kolejnej książki, która ukaże się już wkrótce – „Nomen Omen” w księgarniach od 4 lutego!
Moja ocena: 4.5/6
No Comments