Można powiedzieć, że lato upływa mi pod znakiem kryminałów, i to wcale nie tych dodawanych teraz do Polityki. Większość książek, które zabrałam do Skandynawii, była właśnie skandynawskimi kryminałami. Czytaliśmy je wszyscy, wyrywając sobie niemalże z rąk. Głównym minusem była niemożność rozmawiania o nich po zakończeniu lektury z tymi, którzy też już tę książkę przeczytali, jako że zawsze znajdował się ktoś, kto w tym momencie dopiero zaczynał i krzyczał, żeby nic przypadkiem nie mówić. A że większość rozmów toczyła się w samochodzie, faktycznie trudno było się odizolować! Tak czy inaczej, niezwykłą przyjemnością było czytanie Theorina w Kalmarze, czy Jo Nesbø w Norwegii (niestety nie w Oslo). Z wszystkich zabranych książek jestem też bardzo zadowolona, i trudno mi wskazać, które były lepsze – każda była świetna i każda inna. Część przeczytałam już przed wyjazdem, ale za to U i dziewczyny czytali je w trakcie, ujmę je więc w jedną wspólną notkę.
Cykl Jo Nesbø o detektywie Harrym Hole czytaliśmy kompletnie nie po kolei. Zaczęłam od ostatnio wydanego „Pierwszego śniegu”, potem przeczytałam środkową część trylogii z Oslo, czyli „Trzeci klucz”, a teraz dopiero zdobyłam część pierwszą i trzecią. Zdecydowanie lepiej byłoby czytać po kolei, ale nawet w tej kolejności czytało się je świetnie. Harry jest dość typowym bohaterem, jeśli chodzi o skandynawskie kryminały. Alkoholik, abnegat, wciąż o krok od wyrzucenia z pracy, wciąż nieszczęśliwy i jakimś cudem ujmujący oraz oczywiście niezwykle skuteczny.
To postać z krwi i kości, i trudno do niej nie czuć sympatii, zwłaszcza, że w toku powieści poznajemy przyczyny szorstkiego sposobu bycia oraz alkoholizmu Harry’ego.
Autorowi nie brakuje pomysłów i fabuła, zwłaszcza w „Pierwszym śniegu” jest momentami trochę makabryczna. Rozwiązanie zagadki jednak zaskakuje, a akcja trzyma w nieznośnym wręcz napięciu. Trochę gorzej wyglądało to w „Trzecim kluczu”, w którym udało mi się odgadnąć, kto jest „winny”, ale trzeba przyznać, że w księgarni na wyspach Alandzkich mój wzrok padł na coś, co naprowadziło mnie na rozwiązanie zagadki, może więc nie jest to wina autora… Ciekawa jestem bardzo kolejnych tomów i cieszę się, że jeszcze kilka przede mną, chociaż chyba daruję sobie najwcześniejsze książki Nesbø, które mają zdecydowanie słabsze recenzje.
Zupełnie inny styl mają kryminały Anne Holt, także norweskie. Na przykładzie Anne Holt widać wyjątkowo wyraźnie, jak wielkie znaczenie ma promocja. Pierwsza jej powieść została wydana 2 lata temu przez Jacek Santorski & CO, w tak zwanej Czarnej Serii i przeszła prawie bez echa, jeśli nie liczyć kilku postów na specjalistycznych forach. W tym roku sięgnął po nią Prószyński i S-ka, wykupił dobrą ekspozycję w Empiku, zapewne też rozesłał sporo egzemplarzy recenzenckich, jako że recenzje pojawiały się wszędzie, i to bardzo pozytywne. Myślę też, że książka chyba dobrze się sprzedaje, na tyle przynajmniej, że zaraz po „To, co się nigdy nie zdarza” została wydana kolejna część cyklu: „Wybór pani prezydent”.
Tym razem nie oprócz nieco zagubionego i szorstkiego detektywa Yngvara Stubø mamy bohaterkę kobiecą o skomplikowanym imieniu Inger Johanne, która pomaga w prowadzeniu śledztwa niejako z własnej kuchni. Ma zresztą odpowiednie kwalifikacje, jako że ukończyła kiedy kurs dla profilerów w FBI. I ten właśnie element odróżnia powieści Anne Holt od innych skandynawskich kryminałów. Próżno tu szukać mrocznego klimatu, chociaż Yngvarowi zdarza się popadać w równie depresyjny nastrój jak Wallander. W centrum zainteresowania jest Inger Johanne i jej zagadkowa przeszłość, z którą ona sama boi się zmierzyć. Oprócz zgrabnej i jak zwykle wciągającej intrygi kryminalnej mamy tu więc dawne sekrety, które wychodzą na jaw bardzo powoli we wszystkich trzech książkach. Autorce nie brak zresztą odwagi i rozmachu. W „To, co się nigdy nie zdarza”, akcja poprowadzona jest dość przewrotnie, a zakończenie jest zdecydowanie nietypowe. W „Wyborze pani prezydent” już zawiązanie akcji zaskakuje – pierwsza pani prezydent USA zostaje porwana w Norwegii. Dalej jest jeszcze ciekawiej. I bardzo kobieco. Inger Johanne nie tylko prowadzi często śledztwo między zmienianiem pieluch a gotowaniem zupek, ale przede wszystkim szuka kobiecego wsparcia w trudnych chwilach i zawsze może na nie liczyć.
Także tę serię powinno się czytać po kolei, co tym razem mi się udało. Niestety, reszta ekipy wyjazdowej przeczytała tylko środkową część, więc teraz oni będą doczytywać część pierwszą i trzecią, co jakoś nikogo nie zniechęca!
Gdybym miała wybrać ten jeden jedyny, najlepszy z ostatnio przeczytanych, kryminał, byłby to bez wątpienia ten, który zostawiłam na koniec. I przyznaję całkiem dobrowolnie, że nie jest to opinia obiektywna, bo nie od dziś wiadomo, że jestem stronnicza względem opowieści osadzonych w małych, nadmorskich miasteczkach, zagubionych w przytłaczającym krajobrazie. Johan Theorin i jego toczące się na Olandii książki są stworzone chyba specjalnie dla mnie. „Zmierzch” (kilkakrotnie ktoś pytał z niedowierzaniem – „Ale nie mówisz o TYM „Zmierzchu?”) to jego pierwsza powieść, i jest to debiut idealny. Zawiązanie akcji typowe dla skandynawskich powieści – mały chłopczyk ginie bez śladu w gęstej mgle. Dalej jednak nie jest już typowo, jest za to nastrojowo i mrocznie. Mijają lata, sprawa zostaje odłożona do archiwum i tylko matka dziecka i jego dziadek nie mogą zapomnieć. Gdy nagle pojawia się nowy ślad, na własną rękę zaczynają nowe śledztwo. Olandia wyludnia się na zimę, letnicy wracają do Sztokholmu, ale spokój jest tylko pozorny, jako że na powierzchnię zaczynają wychodzić upiory przeszłości, zaś zapomniane zniknięcie dziecka okazuje się tylko czubkiem góry lodowej.
Akcja początkowo toczy się niespiesznie, po pewnym czasie jednak tak przyspiesza, że białe noce stają się prawdziwym błogosławieństwem, baterie latarki mogłaby bowiem tego nie wytrzymać. Na kocu zaś autor zrzuca prawdziwą bombę, obracając nasze wszelkie wcześniejsze teorie w pył. W dodatku do tak misternej intrygi dodane jest bardzo drobiazgowo odmalowane tło historyczne. Fabuła obejmuje ponad pół wieku historii Olandii i trudno nie oprzeć się wrażeniu, że ta wyspa została stworzona specjalnie po to, aby stanowić tak znakomite tło kryminalnych powieści. W Polsce wydana została także druga powieść Theorina, „Śnieżna zamieć”, którą oczywiście przeczytałam jako pierwszą, w szwedzkich księgarniach zaś spojrzenia moje, Marty i Ukasza, czyli tych, którzy przeczytali już „Zmierzch”, wędrowały tęsknie do wyeksponowanej na półkach z nowościami trzeciej książki tego autora… Jak tak dalej pójdzie, to zarzucę hiszpański na rzecz szwedzkiego…
W zupełnie innym klimacie zaś polecam przy okazji relację ze Świata Astrid Lindgren na campeones!
No Comments