Moje czytelnicze wybory bywają dla mnie samej niezgłębioną tajemnicą. Z jednej strony podziwiam wszystkich, którzy potrafią zaplanować sobie lektury na najbliższy czas. Niektórzy blogerzy przygotowują stosiki książek do przeczytania w danym miesiącu i sumiennie się tych planów trzymają. Ja również przygotowuję sobie stosiki – układam je w rozmaitych widocznych miejscach (niewidocznych miejsc już u mnie prawie nie ma, wszystkie są zapchane książkami i papierami). Nigdy nie mam jednak pewności, czy kolejną lekturą będzie coś leżącego na jednej z kupek, czy raczej sięgnę po coś z drugiego rzędu najwyższej półki, czy wręcz jakaś nowa książka wedrze się nieproszona. Ale wiecie co – nie męczy mnie nieprzewidywalność. Uwielbiam te chwile niepewności, gdy staję na środku mieszkania i zastanawiam się, w którą stronę się obrócić i po jaką książkę sięgnąć. I możecie mi wierzyć lub nie, ale czasem słyszę wtedy wyraźne wołanie ze strony którejś z półek;)
Czytelniczo rok zaczął się dokładnie tak – zaskakująco. Ponieważ moja córka przed pójściem do kina zdecydowała się przeczytać „Hobbita” (byłam z niej prawie tak samo dumna, jak wtedy, gdy podsłuchałam jej rozmowę z koleżanką na temat „Władcy Pierścieni”. Koleżanka chwaliła się, że dostała właśnie trylogię Tolkiena w prezencie. Na co moja Ola spytała rzeczowo: „Które wydanie? A masz to odpowiednie tłumaczenie?”) Tradycyjnie już podbieram jej książki, które czyta, i czytam je sama, gdy ona już zaśnie. Nie inaczej z „Hobbitem” – choć nie miałam tego w planach, to przeczytałam go jako pierwszą książkę w Nowym Roku i zapragnęłam poczytać jeszcze coś z tolkienowskiego świata. Właściwie to miałam ochotę przeczytać po raz n-ty „Władcę Pierścieni”, ale stwierdziłam, że nie mam teraz czasu na tak opasłe tomiszcza. Wybrałam się do księgarni z zamiarem kupienia sobie „Hobbita” z komentarzem, albo jakiejś analizy, czegoś o Inklingach, czegokolwiek, czego jeszcze nie mam i nie znam. I wyszłam z ogromnym zbiorem listów Tolkiena.
Ponieważ książka to zaiste opasła, pocieszałam się, że będę ją podczytywać tylko od czasu do czasu. Tak sobie powiedziałam, po czym usiadłam i nie mogłam się oderwać do późnej nocy. Tylko konieczność czytania prac studenckich i pisania materiałów na zajęcia powstrzymała mnie przed przeczytaniem całości w trzy wieczory.
Tolkien spędził życie pisząc, nie tylko książki, opowiadania, artykuły, ale także tysiące listów. Humphrey Carpenter, redaktor tego zbioru, dysponował tak obfitym materiałem, że musiał dokonać poważnej selekcji. Trochę szkoda, ale wybór jest staranny i dla miłośnika Śródziemia fascynujący – znaczna część listów dotyczy bowiem tolkienowskiego świata. Mamy tu trochę zakulisowych opowieści o tworzeniu, sporo dodatkowych analiz i interpretacji, informacje takie jak znaczenie wielu imion i nazw własnych, hipotezy na temat pochodzenia Gandalfa i przewidywania, co działo się z elfami, Frodem i Bilbem, gdy odpłynęli już z Szarej Przystani. Najciekawszą dla mnie częścią był jednak opis zmagań twórczych. Niestety, nie zachowały się listy z okresu powstawania „Hobbita”, za to praca nad „Władcą Pierścieni” jest dokładnie udokumentowana. Sukces „Hobbita” był raczej niespodziewany, zarówno dla autora, jak i dla wydawcy. Do jego wydania doszło zresztą dość przypadkowo. Autor pisze o tym w liście do W.H. Audena, poety:
Na temat początków Hobbita pamiętam tylko to, że siedziałem nad pracami egzaminacyjnymi, nieskończenie znużony tym dorocznym obowiązkiem wmuszanym ubogim akademikom mającym dzieci. Na czystej kartce papieru napisałem: „W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit”. Ani wtedy, a nie teraz nie wiem, dlaczego to napisałem. Przez dłuższy czas nic z tym nie robiłem i przez kilka lat udało mi się tylko sporządzić Mapę Throra. Na początku lat trzydziestych zrodził się z tego jednak Hobbit, który został w końcu wydany nie z powodu entuzjazmu moich dzieci (chociaż dosyć im się podobał), lecz dlatego, że pożyczyłem go wtedy matce przełożonej z Cherwell Edge, kiedy miała grypę, i zobaczyła go była studentka, która w owym czasie pracowała w biurze wydawnictwa Allen and Unwin.
Wydawca, Sir Stanley Allen, dał książkę do przeczytania swojemu jedenastoletniemu synowi Raynerowi i dopiero pod wpływem jego entuzjastycznej opinii zdecydował się na publikację. Rayner będzie potem recenzował pierwsze rozdziały „Władcy Pierścieni”, a po wielu latach to dzięki jego pomocy książkę uda się wydać.
Gdy „Hobbit” stał się bardzo popularny, wydawca zaczął nalegać, aby Tolkien napisał ciąg dalszy. Ten jednak nie bardzo wiedział, o czym miałby pisać – uważał, że o hobbitach opowiedział już wszystko. Próbował w zamian zaproponować „Silmarillion”, który jednak został odrzucony. W końcu Tolkien usiadł znowu nad kartką i zaczął pisać o urodzinach Bilba, nie mając kompletnie pomysłu na ciąg dalszy. Działo się to w roku 1937. W lutym 1939 pisał do wydawcy, że dotarł już do rozdziału dwunastego, ma już 300 stron maszynopisu i planuje zakończyć opowieść na kolejnych dwustu stronach i prawdopodobnie jest w stanie zdążyć do czerwca. Całość, oczywiście znacznie bardziej obszerną, ukończył równo 15 lat później.
Największa chyba część powieści powstała w czasie II wojny światowej, a cała praca twórcza genialnego autora jest dokładnie opisana przez niego samego w listach do syna, który stacjonował wtedy z RAFem w Afryce. Te listy są fascynujące. Można w nich śledzić przebieg powstawania dzieła tak kompletnego, że to prawie niemożliwe, żeby było dziełem jednego człowieka. Zresztą w ostatnim roku swojego życia Tolkien przytacza rozmowę z człowiekiem, który powiedział mu, że chyba nie napisał całej tej książki samodzielnie, na co autor przyznał mu rację i jak sam pisze: „Od tego czasu nigdy już tak nie myślałem”. Listy do syna opisują powstawanie dzieła jako coś, co po prostu się toczy. Tolkien nie planował fabuły, co więcej, sam był czas zaskakiwany rozwojem wydarzeń. Pisze:
Po drodze (…) napotkałem wiele rzeczy, które mnie zdumiały. Toma Bombadila znałem, ale nigdy przedtem nie byłem w Bree. Obieżyświat siedzący w rogu karczemnej izby był dla mnie wstrząsem i – podobnie jak Frodo – nie miałem pojęcia, kim on jest. Kopalnie Morii były tylko nazwą, a o Lothlorien moje śmiertelne uszy nie słyszały do chwili, kiedy się tam znalazłem. Wiedziałem, że gdzieś daleko, na krańcach Królestwa Ludzi, mieszkają Władcy Koni, ale Las Fangorn okazał się nieprzewidzianą przygodą. Nigdy nie słyszałem o rodzie Eorla ani o namiestnikach Gondoru. Najbardziej niepokojące było to, że nie zostało mi ujawnione prawdziwe oblicze Sarumana i nieobecność Gandalfa 22 września była dla mnie taką samą zagadką, jak dla Froda. Nic nie wiedziałem o palantirach, chociaż w chwili gdy Kamień Orthanku został wyrzucony przez okno, od razu go rozpoznałem.
Czasem pisał, że opowieść wymyka mu się spod kontroli i nie jest już tym, czym miała być, czyli kontynuacją „Hobbita”, przeznaczoną dla dzieci. Po jakimś czasie zaczął traktować „Hobbita” jako wstęp, opowieść, która ześlizgnęła się do niego ze świata, którego jeszcze wtedy nie znał.
Tolkien z „Listów” to uroczy, zabawny, nieco marudny starszy pan, który zawsze ma za dużo na głowie, z niczym nie potrafi zdążyć na czas i nie wywiązuje się z żadnych terminów. Gdy się czymś zajmuje, wkłada w to całe serce i nie potrafi przestać, gdy jednak coś go oderwie, czasem wiele miesięcy zajmuje mu ponowne wgryzienie się w tekst. Jest często dość złośliwy, zwłaszcza gdy pisze o książkach, które czyta – mało co mu się podoba i sam przyznaje, że historia literatury oraz powieść współczesna nie bardzo go obchodzą. Jest filologiem z krwi i kości, zakochanym w słowach i językach. Sam przyznaje, że kocha wymyślanie języków i że napisał swoje opowieści, aby „stworzyć świat dla tych języków, a nie odwrotnie”. „Dla mnie najpierw powstaje imię, a potem opowieść” – pisze w liście amerykańskiego wydawcy. Ma przy tym duszę romantyka i przyznaje, że gdy czyta własną książkę, wiele fragmentów go wzrusza. „Najbardziej porusza mnie tętent koni Rohirrimów o świcie; największym smutkiem przepełnia to, że w chwili, gdy Gollum miał okazać skruchę, przeszkodził mu Sam”.
Dla czytelnika równie wzruszające muszą być opisy zmagań Tolkiena z biedą. Autor, który zajął piąte miejsce w sporządzonym przez Forbesa rankingu najlepiej zarabiających, nieżyjących celebrytów, za życia borykał się z ciągłymi kłopotami finansowymi. Zamiast pisać i pracować naukowo, całe miesiące poświęcał na sprawdzanie prac egzaminacyjnych, ponieważ było to dodatkowo płatne. Sam rysował ilustracje do „Hobbita”, robił korekty, pisał notki na okładkę, żeby tylko zmniejszyć koszty. Przez lata nie mógł wysłać nikomu „Władcy Pierścieni” do oceny, ponieważ nie stać go było na zamówienie maszynopisu i dysponował tylko swoim egzemplarzem w rękopisie – ostatecznie samodzielnie przepisał całość na maszynie. Wydawcy zresztą też nie było lekko – cały nakład „Hobbita” spalił się podczas bombardowań Londynu, a gdy po wojnie zaczęła się rysować perspektywa wydania ciągu dalszego, największą przeszkodą był brak papieru. Zresztą współpraca z Tolkienem nie mogła być łatwa – jak można liczyć na autora, który oddaje tekst piętnaście lat po czasie?
Brakuje w zbiorze listów do żony, które zostały uznane za zbyt osobiste, a poza tym nie zmieściły się w i tak obszernym zbiorze. Jest za to list napisany krótko po śmierci żony i jest to jeden z najbardziej wzruszających listów miłosnych, jakie czytałam. Na jej grobie Tolkien kazał wyryć imię Luthien, bohaterki najpiękniejszej historii miłosnej, jaka wyszła spod jego pióra. Pochowano go w tym samym grobie, a dzieci pod jego imieniem na nagrobku umieściły słowo Beren – imię kochanka Luthien, dla którego porzuciła ona swoją nieśmiertelność.
Nieplanowana lektura okazała się nieść ze sobą wiele wzruszeń. To jeden z najciekawszych zbiorów listów, jakie kiedykolwiek czytałam, dla miłośnika Tolkiena lektura absolutnie obowiązkowa. Mój egzemplarz pełen jest już podkreśleń i samoprzylepnych karteczek, do których będę na pewno jeszcze wiele razy wracać. Lektura była tym przyjemniejsza, że książka jest pięknie i starannie wydana, z klimatyczną okładką, porządnie opracowanymi przypisami i starannym tłumaczeniem. Jeśli więc po obejrzeniu „Hobbita” macie ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o tolkienowskim świecie, polecam gorąco ten zbiór.
Moja ocena: 6/6
No Comments