Nie wytrwałam oczywiście zbyt długo w postanowieniu nie wypożyczania, nie kupowania i ogólnie nie znoszenia nowych książek do domu, ale i tak uważam, że byłam bardzo powściągliwa. Kiedy postanowiłam ułożyć najnowsze książki w fotogenicznym stosiku, okazało się, że jest ich bardzo mało. Dołożyłam więc trzy wcześniejsze nabytki, którymi jakoś nie zdążyłam wam się pochwalić. Od razu mi się poprawił humor, gdy popatrzyłam na tak ładną górkę:
Niektóre z tych książek zdążyły już zagrzać miejsce w naszym domu. „Złodziejkę książek” czytam już kilka dni i pewnie wkrótce skończę – czyta się ją zresztą bardzo dobrze. „Dzwon śmierci” Kerstin Ekman i „Podróż na dźwiękach szamańskiego bębna” Ailo Gaup kupiłam już kilka tygodni temu w taniej książce na wyraźne zamówienie U, który sobie te książki gdzieś wypatrzył w necie, a do dzisiaj zdążył je już nawet przeczytać. Na samym szczycie stosiku leży zaś nabytek sprzed dwóch tygodni może z allegro – „Dzienniki” Katherine Mansfield, które również już zaczęłam czytać. Reszta trafiła do mnie wczoraj. „Drogi do Santiago” Nootebooma chciałam przeczytać już od dawna i postanowiłam, że będą moją europejską lekturą w ramach wyzwania 6 kontynentów, więc przyniosłam je wczoraj z biblioteki razem z „Tajemnicami Christine Falls”, których autor, tajemniczy Benjamin Black, to nei kto inny niż John Banville, znany angielski pisarz, którego jakoś się boję i nie mogę ugryźć. Może jego lżejsze, kryminałowe wcielenie będzie dobrym początkiem? Ishiguro „When we were orphans” („Kiedy byliśmy sierotami”) wypatrzyłam w bibliotece w pracy, więc pżyczyłam właściwie jako książkę do tramwaju, bo jest mała i leciutka. Ostatnie dwa tytuły zaś to taka mała przyjemność. Aż wstyd pokazywać tutaj, że skusiłam się na coś, co jest niczym innym jak imitacją / kontynuacją jane Austen;) Nigdy mi się takie imitacje nie podobały, ale „Mr Darcy’s Diaries” Amandy Grange polecała jedna z moich ulubionych blogerek i jakoś tak stwierdziłam, że w tą okropną, wcale nie wiosenna pogodę taka lektura może być dokładnie tym, czego mi trzeba. Na deser zaś nikt inny jak Martha Grimes! Nie mogłam się oprzeć. Zresztą biorąc pod uwagę, że oryginalna wersja „Wykiwanego lisa” jest o wiele tańsza niż wersja WABowska dopiero będzie, i w dodatku na tę droższą trzeba czekać do września – na pewno mnie rozumiecie!
Mam więc zamiar nie przejmować się deszczem i chłodem, tylko z przyjemnością zaszyć w domu na większą część weekendu. Aczkolwiek odrobiną słoneczka mimo wszystko nie pogardziłabym, pan Darcy mógłby wtedy poczekać na lepsze, jesienne czasy…
No Comments