Już prawie rok minął od mojego pobytu w Nowym Jorku, a wciąż zdarza mi się śnić o wieczornym spacerze po Manhattanie. W tym śnie idę niespiesznie cichymi uliczkami Soho i Nolity, jest ciepło, kwitnące drzewa słodko pachną. Potem jadę pociągiem przez most do Jersey, a potem budzę się lekko zdziwiona i oszołomiona, nie mogąc w pierwszej chwili zorientować się, gdzie jestem. Mam kilka takich powtarzających się snów o miejscach, o które kiedyś się otarłam – czasem śnię o gwarnych uliczkach indyjskiej Vrindavany, czasem o szumie wiatru i fal na indonezyjskiej Gili Air, z rzadka o powyginanych drzewach Ziemi Ognistej, za to często odwiedzam nocą londyńskie księgarnie. I czasem wracam do Nowego Jorku. Cechą wspólną jest być może to, że wszystkie te miejsca chciałabym wracać wielokrotnie, że ich magia wciąż na mnie działa ale łączy je też pewna nieuchwytność, szczególnie charakterystyczna w przypadku Nowego Jorku. Ponieważ zaś niedawno dopominaliście się o recenzje moich nowojorskich lektur, dzisiaj napiszę o jednej, która zawiera w sobie właściwie wszystkie pozostałe.
Podziękowania za „The Colossus of New York” Colsona Whiteheada należą się anonimowemu czytelnikowi Miasta Książek, który w komentarzu polecił mi tę lekturę. Tytuł mnie zmylił – spodziewałam się opasłego dzieła, będącego prawdziwym kompendium nowojorskiej wiedzy tajemnej, tymczasem dostałam malutką książeczkę zawierającą trzynaście krótkich rozdziałów. Nie wolno jednak osądzać książki po wyglądzie – ta niepozorna, praktycznie pozbawiona faktów i danych lektura to w istocie pulsująca, żywa proza niebezpiecznie przypominająca puls miasta, o którym traktuje.
Każdy rozdział opowiada o innym aspekcie Nowego Jorku. Zaczyna się i kończy tam, gdzie większość mieszkańców tego miasta, zasiedlonego w znacznej części przez przyjezdnych, rozpoczyna i kończy swoją znajomość z Wielkim Jabłkiem: na dworcu autobusowym Port Authority i na lotnisku JFK. W międzyczasie odwiedzamy Broadway, Central Park, Coney Island, Times Square, jedziemy metrem, biegniemy w deszczu. Każdy rozdział jest małym arcydziełem, rytmicznym, melodyjnym, sugestywnym. Proza Whiteheada jest jak jazz – miejscami poszarpany, urywany, improwizowany, przypominający bicie serca. Trudno ją jakoś zaszeregować – nie jest to reportaż ani esej. Może esej osobisty albo proza poetycka? A może to po prostu muzyka zapisana słowami?
Niech was jednak te określenia nie zniechęcają. Proza poetycka – to brzmi groźnie, tymczasem teksty Whiteheada są łatwe do przeczytania, krótkie i ujmujące. Tak sugestywne, że nie sposób się oderwać, a jednocześnie ich tempo powoduje szybsze bicie serca i nie sposób pochłonąć więcej niż jeden rozdział na raz – nie ze znużenia, ale po to, żeby dać emocjom opaść.
Ujęło mnie, że autor, choć urodzony w Nowym Jorku, przyznaje, że to miasto należy do każdego i do nikogo zarazem. Nie snobuje, nie wynosi się ponad tłumy emigrantów. Pisze wręcz: „Być może stajemy się nowojorczykami w momencie, w którym zdajemy sobie sprawę, że Nowy Jork może istnieć bez nas.” Fascynuje go anonimowość osób żyjących obok niego. Niczym Whitman w „Liściach trawy” doszukuje się pokrewieństwa pomiędzy przypadkowymi osobami, czuje się z nimi związany. Wszyscy jednak przemykają przez to nigdy nie zasypiające miasto w tempie, które uniemożliwia jakikolwiek kontakt.
„The Colossus of New York” to idealna książka do plecaka – jest tak leciutka, że nie ciąży nawet podczas wielogodzinnych wędrówek po mieście, można za to wyjąć ją w każdej chwili, przeczytać stronę czy dwie, rozejrzeć się, zadziwić tym, jak Whitehead potrafił ubrać w słowa nasze własne odczucia, i to takie, których sobie nawet nie uświadamialiśmy, dopóki nie zobaczyliśmy ich na papierze, i pójść dalej. A może wręcz przeciwnie – stwierdzić, że chyba jesteśmy w innym mieście. Wszystko jest możliwe – Whitehead sam pisze tak o Nowym Jorku:
„W tym nagim mieście jest osiem milionów nagich miast – wszystkie kłócą się i spierają. Nowy Jork, w którym mieszkasz, nie jest moim Nowym Jorkiem – jak mógłby być? To miejsce mnoży się, gdy nie patrzysz.”
Niewielka książeczka, a uświadomiła mi, że wolno mi mieć mój własny Nowy Jork. A gdy zawitam tam ponownie i rozpoznam dawno nie widziane zakątki, z chwilą, gdy zauważę zmiany, jakie bez wątpienia zachodzą podczas mojej tam nieobecności – według Whiteheada stanę się nowojorczykiem.
Moja ocena: 6/6
————————————————————————————-
Kolejna to już notka, w której zapominam wspomnieć, że Miasto Książek zostało nominowane do nagrody głównej w konkursie Blog Roku 2012! Dziękuję Wam wszystkim raz jeszcze za głosy, za wsparcie i za to, że wciąż, niezmiennie, przez tyle lat już, czytacie i komentujecie.
Już się cieszę na galę, zwłaszcza że będzie okazja poznać kilku blogerów, których do tej pory znam tylko wirtualnie. Oczywiście będzie dość wariacko, zwłaszcza że w środku tygodnia, a że to sesja, o urlopie mogę zapomnieć…
No Comments