dzielnica fikcji

O marzeniach, podróżach i manipulacji. I oczywiście o książce.

22 lutego 2013

Czy macie swoje podróże marzeń? Miejsca, które chcielibyście odwiedzić najbardziej, gdyby czas i pieniądze nie stanowiły żadnego problemu? Zastanówcie się przez chwilę. Dokąd byście się wybrali? Australia? Nowa Zelandia? Malediwy? Alaska? Hawaje?

A teraz pomyślcie – dlaczego właśnie tam? Wiele osób w odpowiedzi na pytanie o podróż marzeń wymienia Australię. Czy to tylko kwestia odległości? Niewiele bliżej jest, powiedzmy, Paragwaju, a jednak Paragwaj w takich zestawieniach pojawia się dość rzadko. Co sprawia, że pewne miejsca wydają się nam bardziej magiczne od innych? Osobiście jestem przekonana, że w wielu przypadkach nasze wybory i marzenia są zdeterminowane przez filmy, które oglądaliśmy i, oczywiście, książki, które czytaliśmy. A zwłaszcza książki czytane w dzieciństwie.

Nie zawsze da się takie źródła marzeń wyśledzić. Być może nasza wymarzona Nowa Zelandia pojawiła się kiedyś, przez moment, w jakiejś powieści lub w serialu, których nie zapamiętaliśmy- został jednak wyraźny obraz wyspy na końcu świata, pokrytej zapierającymi dech w piersiach górami i lodowcami. Czasem jest łatwiej – jestem przekonana, że każdy, kto czytał serię o Tomku, marzy o zobaczeniu dzikich kangurów w Australii, a kto dotarł aż do „Tomka wśród łowców głów”, być może z pewnym dreszczem, ale też z ekscytacją, wymawia nazwę Papui Nowej Gwinei. Podobnie jeśli zaczytywaliście się w Ceramie, waszą krainą marzeń będzie Egipt, podczas gdy wielbiciele Kosidowskiego wybiorą raczej Peru. Być może wystarczyła lektura „Podróży Doktora Dolittle”, żeby odkryć w sobie żyłkę podróżnika, chociaż trudno byłoby wyruszyć w podróż jego śladami. U niektórych te dziecięce marzenia przetrwały i sprawiły, że w jakimś momencie życia wyruszyli w drogę, inni podróżują jedynie palcem po mapie, zaczytując się w książkach podróżniczych i reportażach i im to wystarcza. Jestem jednak przekonana, że ciekawość świata rozbudzona przez książki Szklarskiego, Verne’a czy Maya pozostaje na zawsze.

Jakiś czas temu zaczęłam się zastanawiać, czy byłoby możliwe świadome zmanipulowanie swoich marzeń za pomocą odpowiednich lektur. Skoro po przeczytaniu „W syberyjskich lasach” Tessona zapragnęłam pomieszkać nad Bajkałem, to może w podobny sposób mogłabym się przekonać do innych rzeczy, gdybym tylko wybrała odpowiednią lekturę. Oczywiście, nie mam zamiaru przekonywać się w ten sposób do czegoś nieprzyjemnego. Ale gdy okazało się, że U marzy o kolejnej podróży do Ameryki Południowej, podczas gdy mnie w głowie ciągle tylko Azja, pomyślałam, że może wystarczy sięgnąć do odpowiednio sugestywnej i porywającej książki o Ameryce, żeby porzucić myśl o wakacjach na azjatyckich wyspach. Zauważcie przy tym, że wspaniałomyślnie postanowiłam, że manipulacji książkowej poddam samą siebie – mogłam przecież podsunąć coś odpowiedniego swojemu partnerowi, żeby to jego przekonać do zmiany zdania. Przyznać jednak muszę, że on jest mniej podatny i być może moja teza zostałaby tym samym podważona…

Tak czy inaczej, wizja przeniesienia się za pomocą lektury gdzieś do Ameryki Południowej nie budziła mojej niechęci, chociaż entuzjazmu również nie odczuwałam – nie mogę się z literaturą tego kontynentu jakoś szczególnie polubić, co łatwo zauważyć na tym blogu. Podeszłam więc do półki z literaturą podróżniczą i mój wzrok padł na czekający cierpliwie na swoją kolej „Stary ekspres patagoński”. Wyjęłam całkiem opasłe tomiszcze, zważyłam je w ręku, chwilę się jeszcze wahałam. Wiedziałam już, jaki będzie wynik tego eksperymentu. Wiedziałam, że jeśli pojadę na południe właśnie z Paulem Theroux, mój entuzjazm do wakacji wśród Indian i Latynosów gwałtownie wzrośnie. Wóz albo przewóz – powiedziałam sobie i otworzyłam książkę.

A teraz zaczynam się martwić, że zrobiłam to za wcześnie, bo być może wcale nam ta podróż w tym roku nie wyjdzie, a ja chcę – muszę – znowu poczuć na twarzy patagoński wiatr.

I tak szczerze mówiąc, wydaje mi się to nieco przerażające, że tak łatwo mnie zmanipulować. Nieważne, że sama się temu świadomie poddałam, tak czy inaczej wpływ Paula Theroux na moje plany wakacyjne jest niebezpieczny. Dobrze, że napisał książki o każdym chyba kontynencie, w razie potrzeby będę miała pod ręką odpowiednią odtrutkę.

Theroux to specyficzny autor. Większość książek podróżniczych opowiada o jakiś miejscach, dla Theroux miejsca, przez które jedzie, są poniekąd drugorzędne. Na pierwszy plan wysuwa się podróż sama w sobie. Liczy się droga, a nie dotarcie do celu. A droga oznacza stopniowe pokonywanie przestrzeni, „przejście od znanego do dość osobliwego, potem do dziwnego, całkiem obcego, wreszcie zupełnie nieziemskiego.” Takich powolnych zmian nie da się doświadczyć podróżując samolotem. Theroux przyznaje, że w lataniu, w możliwości nagłej zmiany przestrzeni wokół nas jest magia, ale to nie ten rodzaj magii, który go pociąga. Dla niego „liczy się podróż, a nie przyjazd; wyprawa, nie lądowanie”.

Już raz to zrobił. Wsiadł w pociąg w Londynie, dojechał do Japonii i wrócił inną drogą. Teraz, cztery lata później, czuje niejako potrzebę, może wręcz przymus, ponownego wyruszenia w drogę. Nie kierują nim zbyt wyrafinowane pobudki – przyznaje wręcz, że po prostu nie ma „nic lepszego do roboty”. Obejrzał więc uważnie mapy i odkrył, że jeśli wsiądzie do kolejki podmiejskiej w Bostonie, gdzie mieszka, będzie mógł przemieszczać się od pociągami tak długo, aż dotrze do Esquel, małego miasteczka w Patagonii. A skoro nie ma innego zajęcia, a w dodatku w Bostonie panuje wyjątkowo surowa zima, zachęcająca wręcz do podróży na południe, nie zastanawia się długo i wyrusza przed siebie. Z jedną walizką, kilkoma książkami, w skórzanej kurtce, nieprzemakalnych butach i z plikiem banknotów, za to bez kart kredytowych.

Podróż jest dziwna, podobnie jak dziwny z niego człowiek. Cynik, często naśmiewający się z ludzi napotkanych po drodze, czasem wręcz okrutny w swoich osądach. A zarazem romantyk, zachwycający się poetyckimi nazwami pociągów, niczym byronowski bohater rozpamiętujący swoje osamotnienie i brak zrozumienia ze strony współpasażerów. Przygnębiony i melancholijny, przemyka przez niektóre miasta, a nawet kraje, nie znajdując w sobie ochoty do dłuższego pobytu. A jednocześnie czule i z tkliwością rozpamiętuje różnice pomiędzy poszczególnymi pociągami, a w ramach pamiątki kupuje sobie pocztówkę ze lokomotywą. Markotny odludek, często unika ludzi, czuje się wśród nich źle, a jednocześnie tęskni za towarzystwem. Nic złego go właściwie nie spotyka, a mimo to boi się coraz bardziej. Zmęczony, zniechęcony, często tęskni za domem, a jednocześnie wytrwale prze naprzód.

Mimo że w centrum jego uwagi jest sam sposób podróżowania, związane z nim niewygody oraz napotkani po drodze ludzie, kraje, które przemierza, są pełnoprawnym elementem jego narracji. Jego wrażenia nie mogłyby się jednak bardziej różnić od typowych opisów z przewodników. Często omija główne miasta, wybierając niewielkie stacje. Czasem sam nie wie, co sprawiło, że wybrał tę, a nie inną miejscowość. Być może jej nazwa był wydrukowana na mapie większą czcionką, a może ktoś mu kiedyś powiedział, że to dogodne miejsce do przesiadki. Sam nie pamięta, dlaczego trafia do różnych zapadłych dziur, które okazują się często przerażające, czasem zwyczajnie nudne, a jednocześnie wydają się prawdziwsze od miasteczek będących zwykłym celem turystów. Informacja, że wszyscy turyści jeżdżą zwykle na ten czy inny targ działa na niego odstraszająco – od razu wyrusza w przeciwnym kierunku. W ten sposób w Meksyku trafia do Papaloapan, wioski o dwóch sklepach, w Gwatemali wysiada z pociągu w Zacapa, miejscowości, przed którą wszyscy go ostrzegali i która okazuje się jeszcze bardziej odpychająca, niż to sobie wyobrażał. W Ekwadorze jednak jedzie przez kanion, który uznaje za najpiękniejsze miejsce, jakie w życiu widział, w Peru krąży po kraju, kilkakrotnie wracając do Limy, a w Argentynie spędza sporo czasu w boskim Buenos, odwiedzając nie kogo innego, jak samego Jorge Louis Borgesa.

Spotkanie z Borgesem stanowi zarazem punkt kulminacyjny książki. Wreszcie, po tysiącach przejechanych kilometrów, po setkach rozmów z napotkanymi ludźmi,Theroux znajduje godnego partnera. Między nim a Borgesem natychmiast zawiązuje się nić porozumienia, a rozdziały opowiadające o wizytach w mieszkaniu starego mistrza i skrupulatnie spisane ich dyskusje o literaturze stanowią prawdziwą ucztę dla czytelnika. Sam Theroux, często cyniczny i lekko zblazowany, tym razem nie kryje swojego zachwytu. „Iść ulicą Buenos Aires z Borgesem” – pisze, „to było jak iść przez Aleksandrię z Kawafisem albo przez Lahore z Kiplingiem. Miasto należało do Borgesa, który przyczynił się do jego wymyślenia”.

Theroux to doskonały gawędziarz. Opowiada szczerze, bez ogródek. Nie wybiela się, często stawia się w niekorzystnym świetle. Jego nieprzyjemne uwagi o innych podróżnych są zarazem kąśliwe i trafne, a on sam zdaje sobie sprawę ze swojego malkontenctwa. Szczerze mówi o zniechęceniu, o lęku, który mu towarzyszy, o samotności, którą uważa za niezbędną, a która przecież może łatwo stać się ciężarem. Zastanawia się nad sensem swojej podróży i często go nie znajduje – przygnębia go to jeszcze bardziej. A jednocześnie wciąż dzieli się z nami małymi zachwytami, celnymi spostrzeżeniami, które sprawiają, że każdy mijany przez niego kraj zyskuje w jego opowieści własną tożsamość. A ostatecznie osiąga swój cel: dokonał tego, co sobie zaplanował. Przejechał cała trasę, do ostatniej stacji, dotarł do miejsca, w którym tory się kończą i zrobił to całkiem sam. Pisze: „Zrealizowałem marzenie podróżnika. (…) Na niebie świeciły nieznane konstelacje gwiazd, nawet księżyc wyglądał inaczej, jak rewers tego, który znałem. (…) Niewygody podróży równoważyło zadufanie, świadomość tego, że można o tym wszystkim napisać – przecież celowo wyruszyłem w podróż, żeby napisać książkę, prawda? Sam, sam: oto dowód, że mi się udało.”

Kolejna książka, po której chce się zaznać niewygód.

Moja ocena: 6/6

Patagonia. Zdjęcie: U


You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply