Zachwyciwszy się “Eve Green”, pierwszą powieścią Susan Fletcher, z pewnym lękiem sięgałam po jej kolejną powieść, “Ostrygojady”, wydaną niedawno przez Wyd. Muza. Druga powieść jest chyba zawsze szczególnym wyzwaniem dla pisarza, a w sytuacji, gdy pierwsza stała się niespodziewaną sensacją, zdobyła sporo nagród i status bestsellera w wielu krajach, napisanie drugiej równie dobrej mogło okazać się trudne. Na szczęście Susan Fletcher udało się wyjść z tej próby obronną ręką, a „Ostrygojady” to bardzo dobra powieść, równie wciągająca i klimatyczna jak „Eve Green”.
Obie powieści mają sporo wspólnych elementów: narratorką jest młoda kobieta, w przełomowym momencie swojego życia, która opisuje swoje życie w retrospektywie. Akcja toczy się naprzemiennie, raz w teraźniejszości, raz w przeszłości, zaś tłem przynajmniej części historii jest dzikie walijskie wybrzeże. Język jest niezwykle poetycki i sugestywny, zaś opisy przyrody symboliczne. W „Ostrygojadach” nie ma natomiast zagadki i napięcia, mniej jest tajemnicy, historia wydaje się znacznie prostsza, choć psychologicznie głębsza i bardziej skomplikowana.
Narratorką jest Moira Stone, 27-latka, żona młodego malarza. Spotykamy ją w szpitalu, przy łóżku jej młodszej siostry Amy, która leży pogrążona w śpiączce po upadku z klifu. Wypadek siostry zmusza Moirę do spojrzenia w przeszłość i oceny swojego dotychczasowego życia. Obwiniając się o wypadek siostry, Moira opowiada jej o sobie, niejako tłumacząc się przed nią.
Postać, która wyłania się z tych wspomnień, budzi bardzo ambiwalentne uczucia. Moira jest bohaterką często antypatyczną. Od dziecka dość chłodna emocjonalnie, za to obdarzona niezwykłymi zdolnościami, stanowiła zagadkę dla swoich rodziców. Mimo to żyła z nimi spokojnie i szczęśliwie w niewielkim domku na walijskim wybrzeżu, do czasu, gdy w wieku 11 lat spadły na nią dwa niespodziewane wydarzenia: wieść o tym, że będzie miała rodzeństwo oraz stypendium do szkoły z internatem, znakomitej, ale oddalonej od domu o kilkaset kilometrów. Zraniona tym, że rodzice chcą mieć więcej dzieci, dziewczynka wyjeżdża, by przez kolejne 12 lat konsekwentnie odpychać i ranić rodziców, a zwłaszcza promienną, radosną, zapatrzoną w nią młodszą siostrę.
Szkolne losy Moiry zajmują znaczną część książki, co stało się przedmiotem krytyki wielu recenzentów. Dla mnie jednak jest to zaleta, bo jak uważni czytelnicy tego bloga wiedzą, uwielbiam tzw. powieść pensjonarską, a szkoła Moiry spełnia wszelkie kryteria – jest bardzo tradycyjna, klimatyczna i kompletnie nie dwudziestowieczna. Zresztą trudno byłoby zrozumieć bohaterkę, nie znając jej szkolnych doświadczeń, które rzutują całkiem inne światło na jej chłód emocjonalny. Mimo więc, że Moira jest często odpychająca, budzi zaciekawienie, współczucie, a chwilami nawet podziw. Przede wszystkim zaś fascynuje i zatrzymuje na sobie uwagę czytelnika, zaś od jej opowieści trudno się oderwać.
Dodając do piękny, poetycki język i znakomite, zwięzłe metafory, Susan Fletcher trafia do grona autorów, na których kolejne książki będę czekać niecierpliwie.
Moja ocena: 5/6
No Comments