Zgadniecie, z jaką książką spędziłam wczoraj cudny, zdecydowanie zbyt krótki wieczór? Pięć kobiet o tym samym imieniu, więcej – pięć kobiet o tym samym imieniu i nazwisku, które mają już dość tłumaczenia, jakim dowcipnisiem okazał się ich ojciec, który spłodził pięć córek, każdą z inną kobietą. Te oczywiście nie wiedziały o istnieniu rywalek, a wesoły rodzic, chcąc uniknąć wpadki i nie zwrócić się do dziecka złym imieniem, wszystkim córkom dał na imię Natalia. A że ożenił się z ich wszystkimi matkami, nazwisko także miały takie samo. O wszystkim zaś dowiedziały się po śmierci szanownego tatusia, gdy spotkały się u notariusza na odczytaniu testamentu.
Na taki absurdalny pomysł wpadła Olga Rudnicka, pisarka spod Poznania, a w księgarniach ukazała się właśnie jej trzecia książka o przygodach sióstr Sucharskich. Trzecia i niestety ostatnia, co rzekłszy, mam ochotę ronić łzy rzęsiste. Bo wszystkie pięć Natalii kocham miłością wielką i mogłabym czytać o nich jeszcze nie raz…
Rozumiem jednak autorkę, która sprytnie dała czytelnikowi do zrozumienia, że nie jest jej łatwo pisać o Nataliach po raz trzeci, czyniąc jedną ze swoich bohaterek pisarką i każąc jej napisać trzecią książkę o przygodach własnych sióstr. Pomysłów na fabułę Nata ma niewiele, a desperacko szukając inspiracji, wpakuje siebie, a przy okazji dwie ze swoich sióstr, w intrygę kryminalną. Gdyby te subtelne aluzje na temat tego, jak trudno napisać trzecią książkę o bohaterkach, które powoli próbują się ustatkować, przypadkiem do wiernego czytelnika nie dotarły, autorka umieściła na końcu książki posłowie, w którym oznajmiła, że do Natalii może kiedyś wróci, ale nie prędzej niż za jakieś 20-30 lat…
Co zrobić – trzeba będzie czytać trzy książki co jakiś czas na nowo i może faktycznie zawrzeć znajomość z innymi bohaterami Rudnickiej?
Tymczasem z przyjemnością przeczytałam najmniej chyba zwariowaną część – „Do trzech razy Natalie”. Najmniej zwariowana nie znaczy nudna, wręcz przeciwnie. Sporo tu niezłego humoru, kilka razy zaśmiałam się na głos, natomiast główną osią książki jest całkiem zgrabna historyjka o nagłym i potajemnym wyjeździe sióstr nad morze i o tym, co z ich wyjazdu wynikło. Na pierwszym planie obserwujemy życie rodzinne Sucharskich, w tle zaś toczy się śledztwo w sprawie morderstwa. Wątek kryminalny jest raczej przewidywalny i niezbyt wyszukany, ale taki też chyba miał być. Tym, co w książce ważne, są panowie, którzy odważyli się wejść w związek z Nataliami, a także liczne nieporozumienia na tle tych damsko-męskich sporów i układów.
Część sceny zajmują Anielka i Przemek, dzieci jednej z sióstr, rodzeństwo z piekła rodem. Przypominają Janeczkę i Pawełka, ale w wersji hard – mają inteligencję i pomysłowość Chabrowiczów, ale jako że wychowują się wśród mocno niekonwencjonalnych Natalii, są od bohaterów Chmielewskiej dużo bardziej nieobliczalni. Mężczyźni Sucharskich, znani już z poprzednich książek, w tej także nabierają charakteru – to zresztą konieczny odruch obronny, inaczej siostry zjadły by ich któregoś pięknego ranka na śniadanie zamiast puszystych omletów. Na deser zaś schrupałyby mamę jednej z Natalii, choć ta wykazała się w książce tak wrednym charakterem, że pewnie ryzykowałyby niestrawnością.
Jeśli nie znacie jeszcze Natalii, koniecznie to nadróbcie – najlepiej zaczynając od części pierwszej, choć niekoniecznie – „Do trzech razy Natalie” obroni się jako oddzielna książka, choć z pewnością napisana z myślą o wielbicielach pięciu zwariowanych sióstr. Ciekawe, kiedy Śrem stanie się miejscem pielgrzymek fanów!
Moja ocena: 4.5/6
No Comments