Mam ostatnio blok. Na szczęście nie czytelniczy, a jedynie, nazwijmy to, recenzencki. Obawiam się tylko, że gdy wreszcie minie, będę miała taką masę książek do zrecenzowania, że będę musiała pisać dzień lub dwa bez przerwy…
Żeby tego uniknąć, postanowiłam się jakoś zmobilizować. Na pierwszy ogień pójdzie więc książka, która być może za ten blok częściowo odpowiada, jest bowiem tak oryginalna, tak wymagająca i denerwująca zarazem, że po jej lekturze musiałam się odstresować kilkoma kryminałami. Sam tytuł zapowiada już nietypowe przeżycia – „Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza”.
Przeczytałam ją właściwie przez przypadek. Kiedy miła pani z wydawnictwa Zysk i S-ka zaproponowała mi przysłanie jakiejś książki Eggersa, zdecydowałam się na „Co to za coś” – klasycznie napisaną powieść o Sudanie. Jednak w paczce znalazłam „Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza” – może zresztą sama pomyliłam się w zamówieniu,. Najpierw chciałam prostować pomyłkę, aby po chwili stwierdzić, że właściwie dlaczego nie miałabym przeczytać jednak tej właśnie książki? Przerzuciłam kilka pierwszych kartek i chociaż od razu wiedziałam, że to nie jest taki rodzaj powieści, jaki lubię, nie mogłam się oderwać.
Eggers rozpoczyna książkę wskazówkami dla czytelnika, następnie przechodzi do wielostronicowej przedmowy, zawierającej sceny usunięte z książki. Dopiero dalej znajdziemy spis treści oraz podziękowania, w których jest także lista symboli i metafor z objaśnieniami. Wszystko w lekkim tonie postmodernistycznej zabawy, który powinien przygotować czytelnika, zwłaszcza takiego, który jest z postmodernizmem obeznany, na szok. Szok, który wywołują pierwsze strony powieści, naturalistycznie i szczegółowo opisujące powolne umieranie na raka matki głównego bohatera.
Dave ma 21 lat, jego brat Toph zaledwie 8, gdy ich matka umiera. Jakby tego było mało, miesiąc wcześniej zaledwie zmarł ich ojciec. Także na raka. Innego. Postmodernistyczna zabawa formą okazuje się taktyką obronną, która umożliwia pisanie o traumie. Podobnie jak w „Rzeźni numer Pięć” Kurta Vonneguta niechronologiczna, ironiczna, poszatkowana opowieść pozwala obrócić nieszczęście w sztukę, opowiedzieć o przeżyciach, o których nie da się opowiadać w sposób konwencjonalny. I podobnie jak „Rzeźnię numer pięć”, książkę Eggersa czyta się z uśmiechem, który jednak nie jest w stanie całkowicie zatuszować autentycznych emocji.
Jest to zresztą nie tylko opowieść o traumie, przede wszystkim jest to historia dorastania i dojrzewania w warunkach wyjątkowych, w rodzinie, która się rozpadła na kawałki, a mimo to udało się ją poskładać na nowo. Dave, który nagle z beztroskiego studenta musi przemienić się w ojca dla swojego młodszego brata, jest szorstki, ironiczny, zdystansowany, a przy tym wzruszająco autentyczny. Gdy stara się rozbawić Topha, gdy klnie i naśmiewa się sam z siebie, wierzymy mu bez zastrzeżeń, czujemy, że jest szczery.
Problem z tą książką polega jednak na tym, że ja nie przepadam za postmodernistycznym sposobem narracji. Jeśli lubicie Davida Fostera Wallace’a lub Toma Wolfe’a, jest to z pewnością książka dla Was. Ja jednak wolę bardziej tradycyjną, mniej ironiczną manierę pisania i strumienie świadomości oraz różne metafikcyjne wstawki irytowały mnie i rozpraszały. Zresztą trzeba uczciwie przyznać, że momentami Eggers jest zbyt rozwlekły, dygresji jest za dużo, żarty momentami irytują.
Nie można mu jednak odmówić niezwykle sprawnego pióra, a sama historia wzrusza i, zgodnie z tytułem, momentami wstrząsa czytelnikiem. Polecam więc z niewielkimi zastrzeżeniami, a sama nabrałam tym większej ochoty na bardziej klasyczne w formie spotkanie z Eggersem.
Moja ocena: 4/6
No Comments