zakątek biograficzny

"Spod zamarzniętych powiek" Adam Bielecki i Dominik Szczepański

5 kwietnia 2017

Odpoczywam ostatnio trochę od bloga, co jest eufemistycznym sposobem powiedzenia, że wzięłam na siebie tyle obowiązków, iż padam z nóg i nie mam siły na pisanie niczego ponad to, co muszę. Tak czasem bywa, ostatnio nawet częściej niż czasem. Zresztą czytelniczo w marcu też nie zaszalałam – tak, jak w styczniu i w lutym czytałam książkę za książką, tak w marcu kilka wyjazdów zajęło mi skutecznie czas i myśli, a wraz z pierwszymi wiosennymi dniami do głowy uderzyło mi słońce, ptaki, spacery i rower. Któregoś pięknego popołudnia usiadłam jednak na balkonie, delektując się tym, że wreszcie znowu mogę czytać na zewnątrz, i wzięłam absurdalnie nie przystającą do tej idyllicznej sytuacji książkę. Przy akompaniamencie pierwszych trzmieli, skuszonym ziołami, które zakwitły właśnie na parapecie, zaczęłam czytać o czarno-białych, zimowych górach, o lodowych szczelinach i soplach na twarzy. Słońce się schowało, a ja przeniosłam się do środka i czytałam dalej, zapominając o tym, że za kilka godzin trzeba będzie wstać do pracy.

„Spod zamarzniętych powiek” czyta się trochę tak, jakby słuchało się długiej opowieści przy ognisku. Adam Bielecki opowiada o tym, jak doszło do tego, że został jednym z najbardziej rozpoznawalnych, odnoszących sukcesy, a zarazem wzbudzającym chyba najwięcej niechęci polskim wspinaczem. Opowiada o swoich sukcesach i porażkach, o ludziach, którzy byli dla niego ważni, a także o tym, jak z jego perspektywy wyglądała zakończona tragicznie zimowa wyprawa na Broad Peak. Miejscami trochę tłumaczy się z tego, jaki jest, wiedząc już dobrze, za co najczęściej jest krytykowany. Całość układa się w fascynującą opowieść o bardzo ciekawym człowieku, który całe życie podporządkował swojej pasji.

Pierwsze kroki

Najciekawsze są chyba początki. A może były najciekawsze dla mnie, bo trudno było mi nie śmiać się, kiedy czytałam o perypetiach nastoletniego Adama, próbującego wydostać się z Kirgizji bez pieniędzy. Pojechał tam, żeby wejść na swoje pierwsze siedmiotysięczniki – Pik Lenina (będący moim marzeniem, które się raczej nie ziści) i Chan Tengri. Zdobył oba szczyty, ale ile przy tym było emocji, ile prowizorki, ile pozytywnego szaleństwa! Zabrakło mu pieniędzy na powrót, ale świat sprzyja marzycielom (zawiało Coehlo, wiem), toteż znalazł się obcy człowiek, który pożyczył sto dolarów, znalazła się prowadnica, która wpuściła go do pociągu bez biletu, znalazł się współpasażer, który potrafił namówić celników do niezauważenia młodego Polaka, jadącego na gapę. Adamowi udało się wrócić do Polski na czas, w dodatku z tytułem najmłodszego zdobywcy Chan Tengri w historii.

Na swoje upragnione ośmiotysięczniki czekał naprawdę długo. Zaczął się wspinać już jako trzynastolatek (nie pozwolono mu się zapisać na kurs skałkowy, bo był za młody), ale w najwyższe góry trafił dopiero jako dwudziestoośmiolatek. Teraz ma trzydzieści trzy lata, na koncie dwa zimowe wejścia na niezdobyte wcześniej zimą ośmiotysięczniki, dwa wejścia letnie, a dzisiaj ogłosił, że w najbliższym czasie wyrusza ponownie w Himalaje, aby spróbować wytyczyć nową trasę na północnej ścianie Czo Oju. Trudno się dziwić, że jego sukcesy wzbudzają zawiść. Adam jest szybkim wspinaczem, w góry ubiera się lżej niż inni, chodzi szybciej, łatwiej przemarza, kiedy musi czekać. Tempo, w jakim wszedł na Broad Peak, a następnie z niego zszedł, sprawiło, że zamiast gratulacji z powodu wejścia na szczyt i wyrazów współczucia z powodu śmierci przyjaciół, spotkał się z nienawiścią i oskarżeniami o to, że nie pomógł kolegom. Kiedy jednak już po Broad Peaku rozpoczął zbiórkę na portalu crowdfundingowym, próbując zdobyć w ten sposób fundusze na wyprawę na Kanczendzongę, w godzinę zebrał kwotę, o jaką prosił. Po dwóch tygodniach pieniędzy było dość, żeby sfinansować cały wyjazd i dokupić brakujący sprzęt. Okazało się, że Bielecki ma nie tylko hejterów, ale też fanów, a wielu ludzi jest skłonnych go wspierać, okazując w ten sposób solidarność i poparcie.

Nowe pokolenie himalaistów

Polski himalaizm nie jest już taki, jak niegdyś, za czasów Jerzego Kukuczki, Wandy Rutkiewicz, Krzysztofa Wielickiego, Leszka Cichego i innych. Bohaterowie tamtego pokolenia wspinaczy albo zginęli w górach, albo zajęli się biznesem, odchodząc od wspinaczki wysokogórskiej. Artur Hajzer próbował wskrzesić polski himalaizm zimowy – szkolił młodych, zabierał ich w wysokie góry, wypróbowywał nowoczesne metody treningu. Zginął w Himalajach, ale wygląda na to, że jego idea nie została całkiem zarzucona. Młodzi wspinają się inaczej. Wielu z nich nie postrzega już himalaizmu w kategoriach szlachetnego cierpienia. Wspinają się sportowo, w stylu alpejskim, cenią sobie przejścia trudnych tras równie wysoko, co zimowe wejścia na ośmiotysięczniki. Rozumieją, że aby zdobyć pieniądze, muszą dobrze żyć z mediami.

Adam Bielecki wspina się dopiero od dwudziestu lat. A może już? Trochę to wcześnie na biografię, ale ta książka ma sens. Te dwadzieścia lat wspinania się obfitowało w zdarzenia dramatyczne, ciekawe, czasem niezwykłe. Autorzy musieli dokonać pewnej selekcji, niektórym wyprawom poświęcili dużo więcej miejsca niż innym. Nic nie nie jest to wstawione na siłę, opowieść płynie gładko i potoczyście.

A choć zazwyczaj nie wspominam fizycznej stronie książki, nie mogę się tym razem powstrzymać, żeby nie wspomnieć o tym, jak ładnie została wydana. Poszczególne sekcje oddzielone są rysuneczkami czekanów, przy numerach stron widnieje sylwetka wspinacza, mnóstwo jest też zdjęć z wypraw. Przyjemnie się taką książkę trzyma w ręku, warto więc wybrać właśnie wersję papierową. Bo to, że przeczytać trzeba, to nie ulega chyba wątpliwości?

 
Moja ocena: 5/6
Adam Bielecki, Dominik Szczepański "Spod zamarzniętych powiek"
Wydawnictwo Agora 2017

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply