Są książki, które czytam, bo chcę. Dla przyjemności, dla informacji, dla wiedzy. Czasami jednak – bardzo rzadko – zdarza się książka, której wcale nie chcę czytać, ale czuję, że nie mam żadnego wyboru. Z jakiegoś dziwnego powodu muszę ją przeczytać. Może po prostu takim książkom lektura się należy. Ostatnią taką książką, którą pamiętam, było „To oślepiające, nieobecne światło” Tahara Ben Jellouna. A teraz „Tsunami”.
26 grudnia 2004 roku. Sonali Deraniyagala, mieszkająca w Londynie, ale pochodząca ze Sri Lanki wykładowczyni ekonomii, spędza Boże Narodzenie w rodzinnym kraju. Wraz mężem, czterdziestoletnim Stevem, oraz dwójką dzieci – siedmioletnim Vikramem i pięcioletnim Nikhilem, którego wszyscy nazywają Malli (mały braciszek), szykują się do wyjazdu z hotelu w pięknym parku narodowym Yala. W pokoju obok pakują się jej rodzice. Za kilka godzin wszyscy mają być z powrotem w Kolombo.
Sonali patrzy przez okno na ocean, który wydaje się nieco bliżej niż zwykle. Woła męża, który jest w łazience. Nie chce, żeby przegapił to ciekawe zjawisko. Morze nie wygląda groźnie, po prostu jest go jakby nieco więcej. Po chwili jednak fala unosi się coraz wyżej, krzyk Sonali alarmuje wreszcie Steve’a. Łapiąc chłopców za ręce wybiegają z hotelu. Sonali nie zatrzymuje się nawet, żeby ostrzec rodziców. Nawet nie krzyczy. Przed hotelem stoi dżip – wskakują do niego. Starsza kobieta, matka przyjaciółki Sonali, upada, jej mąż zatrzymuje się, żeby jej pomóc. Samochód na nich nie czeka – na pełnym gazie odjeżdża spod hotelu. Woda jest jednak szybsza. Nagle wszystko znika. Sonali wynurza się spod wody, widzi gałąź, zmusza się do wysiłku. Udaje jej się chwycić gałęzi. Nie wie, co się stało. Ma pustkę w głowie, a gdy woda ustąpi i znajdą ją miejscowi, kręci się w kółko jak bączek.
Jej mąż, synowie i rodzice zginęli. Ich ciała zostaną odnalezione dużo później. Tsunami pochłonęło ponad 230 000 istnień ludzkich. Fala odeszła, zostali ludzie bez dachów nad głową, desperacko szukający najbliższych.
Jak można żyć po takiej stracie? Wydaje się to niemożliwe, tak samo zresztą jak nierealne jest to, że coś takiego mogło się komuś zdarzyć. Szczera, pozbawiona sentymentalizmu i dogłębnie poruszająca relacja Sonali zabiera nas w podróż do świata utraty. Napisana jako element terapii książka hipnotyzuje. To podróż przez świat, o jakim nie chcielibyśmy wiedzieć.
Pierwsze miesiące Sonali spędza w Kolombo, w domu swojej ciotki. Nie szuka dzieci i męża, od razu wie, że ich nie ma. Nie zginęli – zniknęli, po prostu znienacka przestali być. Sonali nie czuła momentu rozdzielenia, nie wie, kiedy puściła dłonie synów. Po prostu w jednej chwili byli, a potem nie. Próbuje wdrukować sobie tę prawdę w podświadomość, nie łudzi się nadzieją, boi się spać, nie chcąc obudzić się rano i przypomnieć sobie wszystko na nowo. Próbuje się zabić – kuchennym nożem, tabletkami nasennymi. Rodzina udaremnia te próby, rozpoczynając ciągłe warty przy jej łóżku, warty, które potrwają wiele miesięcy. Potem przychodzi otumanienie alkoholem, znowu powstrzymane w porę przez rodzinę. Pierwszy powrót do domu rodziców, i dźganie nożem materaca, na którym spali w czwórkę ostatniej nocy przed wyjazdem.
Zwykłe, codzienne życie przeraża. Widok źdźbła trawy boli, bo po nim mógł stąpać Vikram. Piłeczka do krykieta, ubłocone buty, drobne ślady świata, w którego istnienie coraz trudniej jej w ogóle uwierzyć. Strach przed rzeczami, które budzą wspomnienia – ptaki na niebie, którymi interesował się Vikram, nie powinny tam być, skoro nie ma już chłopca, który je obserwował.
Potem przychodzą obsesyjne podróże do miejsca, w którym wszystko się skończyło. Sonali przeczesuje ruiny hotelu i plażę, szukając dowodów na istnienie swojej rodziny. Znajduje koszulkę z wciąż podwiniętym rękawem. Okładkę raportu, który czytał Steve. Jej brat sprzedaje dom rodziców, co wywołuje w niej gniew. Zaczyna nękać rodzinę Holendrów, którzy tam zamieszkali. Podjeżdża pod ich dom w nocy, puszczając na cały regulator ulubione piosenki Steve’a, dzwoni do nich bezustannie, straszy ich dzieci. Ma wrażenie, że jej synowie są z niej dumni, wydaje jej się, że doceniliby jej pomysłowość i upór.
Wraca wreszcie do Londynu, szerokim łukiem jednak omijając dom, w którym mieszkała z rodziną. Przyjaciele dbają o niego, a Sonali przestępuje jego próg dopiero cztery lata po tsunami. Wszystko wygląda tak, jakby jej mąż i synowie dopiero wyszli. W koszu skórka od cebuli, koło telefonu karteczka od Vikrama. Garnek po curry. Rzęsa na poduszce.
Sonali zaczyna rozumieć, że uciekanie od wspomnień nie pomaga. Poddaje się im, przywołując chwile spędzone z rodziną, nierealne, a jednak zadziwiające rzeczywiste. Nie jest w stanie zamieszkać w dawnym domu, ale wraca do niego często. Podróżuje, w końcu przyjmuje pracę na uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Chodzi na terapię. Pisze. Nowym znajomym nie mówi nic o sobie – nie dlatego, że mówienie o tym boli, ale dlatego, że nie może znieść wyrazu szoku na twarzach ludzi. Ich wstrząs wywołuje wstrząs w niej, dzieli z nimi niedowierzanie, że coś takiego mogło się komuś przytrafić. Gdy przypadkiem zdarza jej się coś powiedzieć, przeprasza za to swojego rozmówcę.
Żałobę przechodzi jakby stopniowo. Długo nie myśli o rodzicach – utrata dzieci i męża nie pozostawia miejsca na inny rodzaj rozpaczy. Wspomnienia są równie bolesne, jak zapominanie, a jednak paradoksalnie łatwiej jest jej znieść ból, pamiętając. Zaczyna więc pisać, odtwarzając życie swojej rodziny. Nie zamierza tego publikować, jednak jej terapeuta namawia ją na wysłanie rękopisu do Michaela Ondaatje, którego poznała rok wcześniej. Nie zrobiłaby tego, ale Ondaatje był jednym z ulubionych pisarzy jej męża. Dlatego wysyła mu pierwsze trzydzieści stron rękopisu, a po jego błyskawicznej odpowiedzi całą resztę.
„Tsunami” zebrało świetne recenzje, New York Times umieścił książkę Deraniyagali na liście książek roku. Sama autorka wydaje się być tym zaskoczona i nieco oszołomiona, jednak mówi, że nie żałuje, iż odważyła się tę książkę napisać i wydać. Cieszy się, że coś pozostaje po jej rodzinie, że okruchy ich wspólnego życia nie znikną.
Niewiarygodne jest to, że książka o utracie tak wielkiej, że wręcz niepojętej, jest zarazem prawdziwą apoteozą życia. Proza Sonali Deraniyagali to okruchy codzienności, bezcenne, starannie ocalone od zapomnienia. Zabłocone buty, rzucone w przedpokoju. Piosenki i kłótnie w samochodzie. Zabawy w teatr. Śmiech dzieci, spotkania z przyjaciółmi, małe rytuały. To książka przeraźliwie smutna, a jednak pełna światła. Kiedy ją czytałam, miałam wrażenie, że czas zwolnił. Nie czułam bicia własnego serca, momentami przerywałam lekturę, bo nie mogłam oddychać. Lęki, z którymi mierzy się chyba każda matka, zostały tu ubrane bez ogródek w słowa. A jednak, choć żal nad Vikramem, Mallim, Stevem, Sonali nie opuszczał mnie ani w trakcie lektury, ani też długo później, czułam też radość. Gdy późno w nocy zamknęłam książkę, poszłam do pokoju Oli, położyłam się przy niej, wdychając jej zapach. Obeszłam cały dom, pogłaskałam zaspane koty, wsłuchałam się w chrapanie U. Wdzięczna za to, co mam.
Nie będę was namawiać do lektury. Czytanie czegoś tak osobistego jest nieco krępujące. Miałam chwilami wrażenie, jakbym podglądała kogoś całkowicie bezbronnego. Jednocześnie tekst jest tak intymny, że Sonali wydaje się być zwierzającą się przyjaciółką. Napisanie tej książki było czynem niezwykłej odwagi. Sięgnięcie po nią nie jest łatwe, i nie sądzę, że da się ją zapomnieć.
Moja ocena: 6/6
No Comments