Kilka wrażeń z ostatnich dni:
– w Poznaniu wcale, ale to wcale nie ma śniegu. Jeszcze w zeszłym tygodniu tak nie uważałam. Dopóki nie pojechałam do Kotliny Kłodzkiej.
– przejście 200 metrów może zająć ponad półtorej godziny. Zapadanie się w śniegu po pas to rozrywka, jakiej nie doświadczyłam od czasów zimowego obozu wędrownego z profesorem Mizią w czasach licealnych, gdy zgubiliśmy się w nocy między Szrenicą a Jakuszycami. Wtedy brnęliśmy w śniegu po pas, zmieniając się co 20 kroków, jako że pierwszy nie był w stanie przejść więcej. Tym razem nie bardzo było się z kim zmieniać, aby odsapnąć, szliśmy na czworakach – w ten sposób mniej się zapada…
– po raz pierwszy od lat musiałam roztopić śnieg, aby się napić herbaty
– budzik mam nastawiony na 0.00, 1.40 i 3.30 – w takich odstępach trzeba dokładać do kominka, żeby nie wygasł.
– moja córka nauczyła się jeździć na nartach w 2 dni. Nie przyznam się, ile mi to zajęło, gdy zaczęłam stawiać swoje pierwsze kroki kilka lat temu…
– „Nocna zamieć” Theorina to jeden z najlepszych kryminałów, jakie czytałam. I tylko czemu nikt mnie nie uprzedził, że nie jest najlepszym pomysłem czytanie go nocą w zasypanej śniegiem samotnej chacie?! Po takiej lekturze budzik nie był potrzebny… Po tej lekturze musiałam się zabrać za coś staroświeckiego, pozbawionego napięcia i jakichkolwiek dreszczyków. „Panie z Cranford” Elizabeth Gaskell – idealne!
– wciąż nie mam dosyć zimy, mimo iż zobaczyłam więcej śniegu niż w ciągu ostatnich trzech lat zapewne.
A tak to wyglądało:
Na pierwszym planie ścieżka przetarta własnym ciałem. Na drugim nasza ostoja, zawsze przytulna, choć czasem „nieco” zimna…
I poranny widok z tarasu, też całkiem przykrytego śniegiem.
Zdjęcia: U, telefonem;)
No Comments