Zimno, ciemno i ponuro na dworze ostatnio, przynajmniej gdy wracam z pracy, w dodatku wieczorami, po raz pierwszy od dawna, dopada mnie jakaś niemoc czytelnicza – coś bym przeczytała, w końcu niby mam ferie, takie trochę oszukane, ale jednak zajęć mniej, stosy książek się piętrzą wszędzie, a ja na żadną nie mogłam się zdecydować. Przeczytałam wszystkie części cyklu o Janeczce i Pawełku („2/3 sukcesu” znakomite, zapomniałam już, że czyta się równie dobre jak wcześniejsze tomy, ale „Wszelki wypadek” już zdecydowanie słabszy, choć też czyta się przyjemnie), połknęłam kolejną część „Domku na prerii”, i nie mogłam się zdecydować, co dalej. Wyciągałam coraz to nowe książki, kartkowałam, stawiałam gdzieś „pod ręką”, ale nie kusiło mnie kompletnie nic. Zrozumiałam więc, że nie pora teraz na nowe lektury – najwyraźniej nadszedł czas odświeżania starych znajomości. Trzeba sięgnąć na wyższe półki, zdmuchnąć kurz z grzbietów i z poczuciem bezpieczeństwa zagłębić się w fotelu z dobrze znajomą książką w ręku. Na chybił trafił sięgnęłam więc na wysoką, rzadko odwiedzaną półkę i wyciągnęłam „Rebekę” Daphne du Maurier (tłum. Eleonora Romanowicz-Polańska). Zaparzyłam herbatę, otuliłam się kocem i nie wstałam, dopóki nie przewróciłam ostatniej strony.
„Rebeka” to tajemnicza, nieco już staroświecka powieść grozy. Jej bohaterka, która, co znamienne, pozostaje bezimienna, to młodziutka, naiwna i nieśmiała dziewczyna, która niczym Kopciuszek zostaje dostrzeżona przez księcia, w tym wypadku bogatego, niedawno owdowiałego, dużo starszego od niej Maxima de Winter. Niespodziewanie następują oświadczyny i po krótkim i uroczym miesiącu miodowym nasza bohaterka trafia do Manderley, ogromnego i wspaniałego domostwa, którego teraz będzie panią. Wszyscy mieszkańcy jednakże, poczynając od oddźwiernego i ogrodników, na majestatycznej gospodyni kończąc, ze wzruszeniem wspominają poprzednią panią de Winter, tytułową Rebekę, której tragiczna śmierć wstrząsnęła całą okolicą. Rebeka była całkowitym przeciwieństwem swojej następczyni – elegancka, pewna siebie manipulatorka, umiała zdobywać sympatię każdego, kogo spotkała. Młodziutka pani de Winter, zakompleksiona i niepewna siebie, nie potrafi poradzić sobie z duchem Rebeki, unoszącym się nad domostwem. Przekonana, że wszyscy nieustannie je porównują i boleśnie świadoma, że takie porównanie nie może wyjść na jej korzyść, zaczyna popadać w obsesję na punkcie Rebeki. Co gorsza, wkrótce okaże się, iż przeszłość nie jest bynajmniej zamkniętym rozdziałem.
Naiwna i bojaźliwa bohaterka potrafi zirytować, ale i wzruszyć, co więcej, ponieważ jest zarazem narratorką, filtruje wszystkie wydarzenia przez własne lęki i kompleksy. Nie wiemy więc, czy jej odbiór rzeczywistości nie jest nieco przesadzony – wiemy, że nie jest wiarygodna, co nie przeszkadza nam irytować się na nią, ale także jej współczuć, a przede wszystkim trzymać z całych sił kciuki, czekając, aż wreszcie któregoś dnia uda jej się odpysknąć wyniosłej ochmistrzyni. Gdy zaś akcja nabiera rumieńców, z prawdziwą radością obserwujemy, jak nasza narratorka dojrzewa i przejmuje inicjatywę. Nie jest nam dane jednak długo cieszyć się tym zwrotem wydarzeń, bo właśnie wtedy wszystko zaczyna przyspieszać i trudno już kontemplować zmiany zachodzące w psychice bohaterów, gdyż trzeba coraz szybciej przewracać kartki.
Największym atutem tej książki jest znakomicie budowany nastrój grozy i niepewności. Onieśmielający przepych Manderley skrywa zamknięte, ale starannie odkurzane pokoje, za rogiem zawsze czyha złowroga pani Danvers, po nadbrzeżnych skałach snuje się na wpół obłąkany chłopiec, który coś wie. Są tu wszystkie składniki rasowej powieści gotyckiej, zgrabnie odmierzone. No i oczywiście pierwsze zdanie: „Dziś w nocy znów śniłam o Manderley” („Last night I dreamt I went to Manderley again„) należy do najsłynniejszych początków w historii literatury angielskiej.
Lektura „Rebeki” sprawiła mi tyle przyjemności i tak znakomicie wpasowała się w klimat ostatnich wieczorów, że zaczęłam przeglądać tylne rzędy półek w poszukiwaniu innych powieści Daphne du Maurier. Znalazłam stare wydanie „Oberży na pustkowiu” (tłum. Wacława Komarnicka), z okładką równie kiczowatą jak okładka „Rebeki”. Nie czytałam wcześniej tej powieści, nabytej zapewne przed laty w jakiejś taniej książce, nawet nie pamiętałam, że ją mam. (Za to kocham swoją nieco chaotyczną biblioteczkę – że zawsze mogę znaleźć w niej książkę, na którą właśnie mam ochotę!) Sprawdziłam, że jest to jedna z wczesnych powieści autorki, wydana w roku 1936, a więc dwa lata przed „Rebeką”, a zarazem pierwsza, która odniosła sukces.
Tym razem bohaterka stanowi całkowite przeciwieństwo bezimiennej pani de Winter. Mary Yellan to dziewczę rezolutne, pewne siebie i odważne. I całe szczęście, bohaterka „Rebeki” bowiem za nic nie poradziłaby sobie w położonej na odludziu oberży, do której los rzuca zaledwie dwudziestotrzyletnią Mary. Dziewczyna musi tam zostać, choć nie podoba jej się zapijaczony wuj – oberżysta oraz towarzystwo spod ciemnej gwiazdy stołujące się w oberży „Jamajka”. Jednak obiecała umierającej matce, że zamieszka z jej siostrą, która nieszczęśliwie wyszła za mąż za łajdaka.Niestety, szybko okaże się, że przeprowadzka nie była najlepszym pomysłem, wuj bowiem nie jest zwykłym, pijącym nierobem, zaś nocami dziwne rzeczy dzieją się w oberży. Ciekawska Mary, która momentami przypomina bohaterkę „Northanger Abbey”, nie jest w stanie powstrzymać się przed wtrąceniem nosa w nieswoje, i do tego wyjątkowo niebezpieczne, sprawy.
Nie jest dobrze czytać „Oberżę na pustkowiu” bezpośrednio po lekturze „Rebeki”. Jest to urocze, mocno przewidywalne wprawdzie, ale jednak zabawne i wciągające czytadło, które jednak dużo traci w zestawieniu z subtelnością „Rebeki”. Trzeba przyznać jednak, że sama oberża jest równie malowniczo opisana i naprawdę łatwo jest wczuć się w klimat odludnych bagien i wrzosowisk, które ją otaczają. Daphne du Maurier zresztą inspirowała się prawdziwą kornwalijską gospodą, która istnieje do dzisiaj. Akcja wciąga, jest nawet wątek romansowy, wprawdzie trochę naciągany, ale całość czyta się z przyjemnością i szerokim uśmiechem na twarzy. Autorce zapewne nie o taki efekt chodziło,ale gotycki klimat też robi swoje i momentami można poczuć odrobinę grozy. Polecam obie powieści, „Rebekę” wręcz obowiązkowo, jeśli nie mieliście jeszcze okazji jej przeczytać, ja zaś mam zamiar odkopać gdzieś jeszcze „Moją kuzynkę Rachelę”.
Uciekam jutro z miasta na kilka dni – nad Poznaniem ostatnio unosi się wyjątkowy smog, trzeba się ewakuować i pooddychać trochę mroźnym, górskim powietrzem. Wierni czytelnicy tego bloga zapewne mogą pamiętać, iż dwa lata temu podobna podróż przebiegła z „pewnymi” trudnościami (relacja tutaj). W zeszłym roku jakoś nam się upiekło, śniegu było na tyle mało, że dało się dojść bez problemów. W tym roku nastawiam się jednak na najgorsze;) Zamierzam jednak założyć dwie warstwy nieprzemakalnej odzieży i wszelkie zaspy nie będą mi straszne, przynajmniej przez pierwsze pół godziny przedzierania się przez nie. Trzymajcie jednak kciuki, żeby mi się książki nie zgubiły w śniegu;)
No Comments