dzielnica fikcji

Bornholm, Bornholm

13 lutego 2011

   Wyspa, którą historia omija szerokim łukiem. Nawet podczas II wojny światowej, gdy przez okoliczne kraje przetaczał się huragan, stacjonujący na Bornholmie żołnierze niemieccy żyją spokojnym życiem, nadzorując farmerów, budując wieże obserwacyjne, z których nie ma czego obserwować, zabawiając się z miejscowymi dziewczętami. Jednak jeden z bohaterów powieści Huberta Klimko-Dobrzanieckiego opisuje jej niezwykłe właściwości: „ta wyspa działa na tych, którzy się tu urodzili, jak echo. Gdziekolwiek będziesz poza nią, zawsze odbije się echem w twoim sercu i wrócisz, nawet jeślibyś z tym miejscem wiązał najgorsze spojrzenia.”

Bornholm odbija się echem w życiu dwóch mężczyzn, o których opowiada ta niezwykła, oszczędnie napisana, porażająca książka. Horst Bartlik żyje nieciekawym, nędznym życiem gdzieś w Niemczech, miotając się między seksualnym niespełnieniem u boku oziębłej, niekochanej i niekochającej żony, a poczuciem bezcelowości i wyalienowania. Gdy desperackie próby odzyskania kontroli nad własnym życiem zaczynają przynosić właściwie odwrotne rezultaty, wybucha II wojna światowa i Horst, ku uldze własnej i żony, dostaje powołanie i trafia do bazy na Bornholmie. Jako nauczyciel biologii, spędzi wojnę równie bezcelowo, pisząc raporty o stanie przyrody na wyspie.

Czterdzieści lat później bezimienny mężczyzna powraca po latach na Bornholm, aby czuwać przy łóżku pogrążonej w śpiączce matki. Przez lata przytłoczony jej zaborczą miłością uciekał, teraz wyrzuca z siebie historię swojego życia w oczyszczającym, bolesnym monologu.

Historie obu mężczyzn splotą się wreszcie, zaś niespieszna fabuła przykuwa nie mniej niż powieść kryminalna. Opowieści obu mężczyzn, jedna pierwszo, a druga trzecioosobowa, przytłaczają. Obaj uwikłani w toksyczne relacje z kobietami, nie potrafią wyzwolić się spod ich wpływu. Krzywdzeni, choć czasem bezwiednie, są przepełnieni goryczą i żalem. Mimo to nie potrafią się od swoich kobiet odciąć, wracają do nich sami sobie się dziwiąc. A może wracają, bo podczas ucieczki udało im się jednak odnaleźć jakąś cząstkę samych siebie?

Żałosne historie nieudanych związków, dusznych relacji, w których mężczyźni są jedynie marionetkami, choć kobiety są równie niezrozumiane i nieszczęśliwe, równoważy piękna historia miłości Olego i Kristine, pary Duńczyków tworzących przybraną rodzinę bohatera, gdy ucieka on od matki do Londynu. Ole także nie potrafi żyć bez swojej żony, ale jego za nią tęsknota jest wywołana przez długoletnie, szczere uczucie. Jednak nawet ich rodzina nie jest idealna – toksyczna jest ich relacja z najstarszym synem, odtrąconym i odtrącającym zarazem.

W tle obu wątków toczy się historia, jednak jej bieg nie dotyka właściwie bohaterów. Ich opowieści są uniwersalne, mogłyby zdarzyć się wszędzie i każdemu – Niemcowi, Duńczykowi, Polakowi. Wszyscy potrafią po cichu nienawidzieć, gryźć w sobie gorycz i żal przez lata, dusić kompleksy tak długo, dopóki ucieczka przed nimi nie stanie się niemożliwa. Klimko-Dobrzaniecki odmalował niezwykle sugestywnie, powściągliwie i wstrząsająco. „Bornholm, Bornholm” – dwie odbijające się echem historie rezonują także w umyśle czytelnika. A w tle wyspa, pozornie nieciekawa, a jednak przyciągająca, nie pozwalająca o sobie zapomnieć.

Moja ocena: 5/6

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply