Przyznaję, czytam właściwie wszędzie. W tramwaju, w wannie, w łóżku, w samochodzie. Nie zawsze, ale jeśli mam ochotę na lekturę, nie przeszkadzają mi okoliczności. Mimo to wiem, że są miejsca, które są do tego samotnego aktu jakim jest czytanie po prostu stworzone. Miejsca, w których książka smakuje inaczej, w których nie połyka się jej pospiesznie, jak kanapkę na przerwie w pracy. Tam można ją smakować powoli, kęs za kęsem, wydobywając pełen bukiet. W takich miejscach można czytać książki, które płoszy pośpiech, i które nie odsłonią swoich tajemnic, jeśli będziemy starali się wcisnąć je pomiędzy sprzątanie a gotowanie obiadu. Gdy jednak trafimy w to idealne miejsce i właściwy czas, odwdzięczają się wpuszczając nas do swojego bogatego świata.
Mam swoje miejsce idealne. Nie jedyne, ale to mnie jeszcze nigdy nie zawiodło. Drewniany dom wysoko na zboczu, zasypany śniegiem, odcięty od świata. Żeby się tam dostać, trzeba odbyć podróż do innego wymiaru, z chaotycznego miejskiego gwaru aż do świata bieli i ciszy. Nie jest łatwo – wkroczenie w inny wymiar łatwo rozpoznać po nieodśnieżonej drodze, śliskiej, krętej, z wyżłobionymi w śniegu koleinami. Samochód zresztą i tak trzeba zostawić gdzieś po drodze, i dalej powędrować już pieszo, białym traktem wzdłuż świerków, błogosławiąc nielicznych mieszkających tam przez cały rok sąsiadów, którzy choć częściowo przecierają trasę na skuterach śnieżnych. A potem już tylko zaspa za zaspą, krok po kroku zapadając się po uda, podczas gdy ciepły i prawie wiosenny już Poznań powoli staje się kompletnie nierealny. W końcu dociera się do chaty, rozpala ogień w kominku, powoli odganiając wszechobecny chłód. Buty i spodnie się suszą, dziecko zasypia w puchowym śpiworze, a ja wyciągam odkładaną na tę okazję Anne Dillard, do której wracam do roku właśnie tutaj, w tym nierealnym miejscu. Bo gdzie indziej mogłabym czytać o tym, że „piękno i łaska istnieją, niezależnie od tego, czy ich pragniemy lub doświadczamy. To, co możemy zrobić, to przynajmniej być we właściwym miejscu”. Rano, po przeczytaniu kolejnych kilku rozdziałów „Pielgrzyma nad Tinker Creek”, wychodzę na zasypany iskrzącym się w słońcu śniegiem taras i ogarnia mnie poczucie, że oto jestem w miejscu jak najbardziej właściwym.
„Pielgrzym nad Tnker Creek” to książka, którą smakuję od lat. Nie mogę jej jednak czytać w mieście. W mieście moje myśli są wciąż rozbiegane, i choć potrafię je czasem skupić, to medytacyjny esej nagrodzony Pulitzerem po prostu mi nie wchodzi. Może mogłabym go czytać, gdybym kiedyś nie przeczytała pierwszych rozdziałów tutaj, w tych cichych górach. Może szkoda, bo to świetnie napisana, miejscami skrząca się od humoru opowieść o życiu blisko przyrody. Ale możliwe, że gdybym sięgała po nią częściej, któregoś dnia po prostu spakowałabym walizki i przeniosła swój dobytek nad jakiś strumień, do lasu lub w góry. Chyba więc bezpieczniej jest czytać Anne Dillard na rzeczonym łonie przyrody… A po kilku rozdziałach, wyciszona i zadowolona z życia, mogę odłożyć ją na półkę na następne kilka miesięcy i sięgać po inne lektury. Albo wręcz zostawić na chwilę świat wymyślony i zbudować śnieżne igloo, tropić zające lub po prostu poleżeć w słońcu na śniegu. I poczuć wreszcie, dla odmiany po monotonnych miesiącach, że żyję.
Tędy jeszcze samochód dał radę…
…ale dalej trzeba już iść pieszo, początkowo po ubitym śniegu.
Droga przetarta własnym ciałem, po kilku dniach chodzenia tam i z powrotem.
Idealne miejsce do czytania…
No Comments