dzielnica fikcji

Książka, która cuchnie. Subtelna i świeża.

8 października 2014

Są takie powieści, które muszą dziać się w przeszłości, choć w zasadzie trudno je określić mianem książek historycznych. Ich prawda wynika z osadzenia w danym czasie i miejscu, ale wydźwięk jest uniwersalny. Andrew Miller napisał taką właśnie książkę. Jej akcja toczy się w Paryżu, cztery lata przed wybuchem Wielkiej Rewolucji Francuskiej, ale to przede wszystkim opowieść o konkretnym człowieku, jego odwadze, determinacji i wierze w marzenia. Nie mogłaby się jednak wydarzyć kiedy indziej, niż w Oświeceniu, tej epoce idealistów, przekonanych, że wszystko jest możliwe, że świat może tak po prostu stać się lepszy, bo oni o to zawalczą.

Był kiedyś w Paryżu cmentarz, zwany Cmentarzem Niewiniątek. Od czternastego wieku był już zapełniony. Usuwano z niego część szczątków i chowano kolejne, często w ilości przekraczającej zdrowy rozsądek – w ciągu jednego miesiąc pochowano tam 50 000 ofiar epidemii. Wkrótce ziemia przestała być w stanie przyjmować kolejne ciała. Kości znajdowano na powierzchni, zaś okolicę zaczął spowijać trudny do zniesienia smród. Mieszkańcy okolicznych domów donosili, że mięso im gnije, zanim zdążą je przyrządzić, wino trzymane w piwnicach kwaśnieje, a dywany i tapety zmieniają kolor. Smród zatruwał wszystko wokoło.

Zaczęto więc ograniczać użytkowanie cmentarza, jednak było już za późno. W 1780 roku ściana jednej z okolicznych piwnic zawaliła się pod naporem ludzkich szczątków. Król wydał rozporządzenie, na mocy którego cmentarz miał zostać zlikwidowany, szczątki przewiezione za miasto, zaś w miejscu Niewiniątek utworzony miał zostać ryneczek z warzywami.

Cmentarz niewiniątek (Saints Innocents, 1550 Hoffbauer)

To wszystko historia. W tym momencie zaś do akcji wkracza bohater „Oczyszczenia” Andrew Millera – Jean-Baptiste Baratte. Młody, ambitny, dobrze wykształcony inżynier z prowincji wkracza pewnego dnia do Wersalu, pełen nadziei na lepszą przyszłość. Dostaje zlecenie, którego się nie spodziewał, odmówić jednakże nie może. Ma zlikwidować cmentarz – wykopać kości, zniszczyć nagrobki, zburzyć kościół, wysiedlić księdza i grabarza z rodziną. Liczył na inną pracę, ale stara się spojrzeć na swoje zadanie jak na coś godnego i ważnego. Ma przecież oczyścić Paryż ze smrodu. To tak, jakby tworzył to miasto na nowo.

Miller snuje swoją opowieść w sposób mocno niekonwencjonalny, czasem osadzając nas mocno w jakiejś rzeczywistości, a kiedy indziej sprawiając, że zastanawiamy się, czy to wszystko nie jest snem. Postaci są nieoczywiste. Trudno zdecydować, co o nich sądzimy, wymykają się osądowi, żyją gdzieś obok całej historii, wstępując do niej jakby mimochodem. W centrum jest jedynie Jean-Baptiste, ale on także kryje tajemnice. Obserwujemy, jak zmienia się pod wpływem ciężaru zadania, które na niego spadło. Zachłystuje się paryskim życiem – kupuje cudaczne, pistacjowe ubranie, włóczy nocą z dziwnym organistą i jego szemranymi znajomymi. Ale przecież jest twardo stąpającym na ziemi przedstawicielem Wieku Rozumu. Codziennie przed snem recytuje szeptem litanię – „katechizm własnego jestestwa”.

„Kto ty jesteś? Jean-Baptiste Barrate. Skąd pochodzisz? Z Belleme w Normandii. Kim jesteś z zawodu? Inżynierem wykształconym w Ecole des Pontes. W co wierzysz? W potęgę rozumu…”

Jest tak zdeterminowany, tak przekonany o słuszności swojej postawy życiowej, że dopiero cios w głowę, który zaburzy jego widzenie rzeczywistości na pewien czas, sprawi, że zacznie patrzeć inaczej, szerzej niż przez pryzmat swojej kariery.

Napisałam już na początku, że nieprzypadkowo historia ta toczy się właśnie w 1785 roku. Wkrótce już Paryż zostanie oczyszczony w bardzo dosłowny i brutalny sposób. Oczyszczenie cmentarza w jakiś paradoksalny sposób zapowiada to, co się dopiero wydarzy. Nie wiedzieli o tym ci, którzy tam pracowali, ale my, czytelnicy, wiemy, i nie sposób uniknąć takiej interpretacji. Na szczęście Miller pisze na tyle subtelnie, że ta narzucająca się metafora nie jest nachalna. Jego język jest poetycki, delikatny, zaś wszelkie symbole zauważamy niejako mimochodem.

Poetyckość stylu może odstraszać niektórych czytelników, nie ma się jednak czegoś obawiać. Miller pisze wciągająco i tak obrazowo, że czytelnik ma wrażenie, że smród oblepiający ludzi i ulice przywiera też do jego skóry. Ta książka cuchnie, a przecież jest jednocześnie piękna, subtelna, świeża! Autor stosuje też dość nietypowy zabieg narracyjny – opowiada swoją historię w czasie teraźniejszym. W ten sposób sprawia, że jesteśmy bliżej tego, co ma się wydarzyć za cztery lata. Nie czytamy historii z przeszłości – wszystko dzieje się tu i teraz. Rzeczy się dzieją, po prostu – nie ma tu dynamicznej narracji, a jednak nie ma też nudy. Po prostu nagle zaczynamy żyć nie swoim życiem, nie całkiem rozumiejąc, jak to się w ogóle stało i co się wokół nas dzieje.

Zostawiamy bohaterów na kilka lat przed wybuchem rewolucji i nie wiemy, jak się ich życie potoczy. Oni czują powiew optymizmu. W miejscu, w którym wcześniej rozkładały się zwłoki, teraz rozkwitają kwiaty. Cienie kościelnych naw rozprasza blask słońca. Powietrze staje się czyste.


Moja ocena: 5.5/6



You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply