Weszłam już w pewien rytm. Nie wiem, kiedy mijają dni. Siedzę nad książkami przez tyle godzin dziennie, że nawet dla mnie jest to szokujące. Od 10 do 17 z małą przerwą na lunch, po czym zabieram jeszcze książki na wieczór. Udało mi się zrobić na razie tylko to jedno w miarę przywoite zdjęcie w czytelni, reszta jest nieostra, spróbuję jutro ponownie…
Wieczorem udało nam się wprowadzić trochę ożywienia, psując piekarnik. Mamy tu w kuchni taki dość staroświecki piec, AGA – kto nie wie, co to takiego (ja nie wiedziałam), może sobie wyszukać w necie AGA cooker. Nie jest jeszcze włączony – ktoś, kto potrafi go uruchomić, przyjedzie w przyszym tygodniu, na razie używamy więc jedynie jego części, która jest normalnym gazowym piecykiem z elektrycznym piekarnikiem. I tenże piekarnik postanowił się dzisiaj nie wyłączyć.
Próbowałyśmy na wszystkie sposoby, znalazłyśmy nawet instrukcję obsługi, ale nic z tego. System wyłączników jest tu dość skomplikowany, dwie znajdujące się obok siebie lampy mogą mieć wyłączniki oddalone od siebie o kilka metrów. Udało nam się wyłączyć w końcu wszystko – oprócz piekarnika. Była już dziewiąta wieczór, wokół nas pusto i ciemno, postanowiłyśmy więc zadzwonić po pomoc. Trish, do której zadzwoniłyśmy, zaczęła dzwonić dalej, aż w końcu do drzwi zapukała niejaka Barbara. Niestety, szybko okazało się, że wie równie mało, co my, i także nie potrafi znaleźć wyłącznika, więc teraz ona z kolei zaczęła dzwonić do następnych osób. Miałam niesamowitą radochę, słuchając jej wyjaśnień przez telefon, Barbara mówi bowiem z nieprawdopodobnie pięknym akcentem brytyjskim. Czułam się zupełnie, jakbym słuchała płyty z Dramatic monologues, której używaliśmy na zajęciach z fonetyki. Wreszcie Barbarze udało się złapać kogoś, kto wiedział, gdzie jest wyłącznik prądu od piekarnika. Ukryty głęboko w szafce z maszynką do mielenia mięsa – nie miałyśmy szans go znaleźć. Przestawiłyśmy go, i to wreszcie pomogło. Jutro rano przyjedzie ktoś z serwisu, ale przynajmniej nie ma już groźby, że spalimy cały budynek. Za to z całą pewnością jutro o naszej przygodzie będzie wiedziała cała wieś…
Po tym małym, ale ekscytującym jak na tutejsze warunki, przerywniku wróciłam więc do książek. Tym z Was, którzy znają angielski, a chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej o osiemnastowiecznych powieściopisarkach, polecam gorąco książkę Dale Spender „Mothers of the novel”. Chociaż jest już dość mocno przeterminowana, od czasu jej publikacji nasza wiedza o temacie nieprawdopodobnie się poszerzyła, jest to wciąż niezwykle wciągająca i pięknie napisana opowieść o pierwszych pisarkach. Dale Spender sporządziła w niej listę stu kobiet piszących powieści wcześniej niż Jane Austen, wstyd przyznać, jak niewiele z nich czytałam…
Na koniec specjalnie dla wszystkich fanów parapetu do czytania zamieszczam zdjęcia dwóch kolejnych parapetów znajdujących się w Chawton House. Oba dzisiaj wypróbowałam, są niesamowicie wygodne!
Niestety, nie mają poduszek, są jednak mięciutkie, a z okien roztacza się przepiękny, sielski widok. Pierwszy znajduje się w pokoju rekreacyjnym, w którym zazwyczaj jemy lunch, drugi na jednym z długich i ciemnych korytarzy. Chodzenie po budynku jest dla mnie wciąż przeżyciem. Schody skrzypią, podłoga trzeszczy, ze ścian spoglądają na mnie surowym wzrokiem poważne twarze z dawnych epok. Panuje niesamowita cisza i tylko w blasku słońca w okolicy okien widać unoszące się w powietrzu drobinki kurzu. Wszystkie drzwi wyglądają podobnie, są ciemne i ciężkie i otwierają się z trudem. Łatwo się pomylić, a wtedy można nagle znaleźć się w całkiem obcym korytarzu. Jedyną metodą pozwalającą wtedy wrócić do puktu wyjścia jest przechodzenie przez pokoje zgodnie z ruchem wskazówek zegara, tak bowiem został zbudowany ten dom, że tylko ta metoda zawsze pozwala powrócić do głównych schodów.
No Comments