Wszyscy mają coś do powiedzenia na temat „szczytującej Anne”, więc na pewno potrzebujecie także moich trzech groszy. Tak jak wiele komentujących osób, kocham Anię od dzieciństwa – zaczytane do cna książki są tego pierwszym dowodem (pierwszy tom się całkiem rozleciał, ale kiedyś na osiedlowym śmietniku znalazłam egzemplarz tego samego wydania w dużo lepszym stanie – na zdjęciu są więc oba, a ponieważ ten znaleziony egzemplarz wertowałam podczas lektury nowego przekładu, też się już zaczął rozklejać), drugim dowodem zaś jest imię naszej kotki, Lucy, wiadomo po kim.
W przeciwieństwie do większości komentujących postanowiłam jednak najpierw przeczytać przekład Anny Bańkowskiej, czyli Anne z Zielonych Szczytów. Mogę więc z czystym sumieniem napisać, co następuje:
– Anne jest taką samą marzycielką, jak Ania. Pozbawienie jej zdrobniałej formy imienia nie odebrało jej ciętego języka i nie postawiło twardo na ziemi. Jak bujała w obłokach, tak buja.
– Pani Rachel Lynde wściubia nos w sprawy sąsiadów dokładnie tak samo jak wściubiała go Małgorzata Linde. Matthew jest równie dobroduszny i uroczy, jak Mateusz., a Marilla tak samo surowa jak Maryla. Przy okazji zaś łatwiej zrozumieć, jakim cudem najmłodsza córka Ani, Rilla, nosi imię na cześć jej opiekunki – podobieństwo między Rillą i Marillą jest nieco bardziej oczywiste niż między Rillą i Marylą.
– Jako że kocham rośliny i ogrody, cieszę się, że w nowym przekładzie znalazły się precyzyjne nazwy kwiatów rosnących na Wyspie Księcia Edwarda, na przykład w ogrodzie państwa Barrych (dowiedziałam się, że kwitły tam firletki, które też mam w swoim ogrodzie, a także mydlnice i nostrzyki, o których nie było słowa w przekładzie Rozalii Bernsteinowej), za to była mowa o szałwii, której nie ma w oryginale.
– Anna Bańkowska inaczej podeszła do niektórych wyrażeń. Weźmy scenę, w której Ania (tak, w mojej głowie nadal jest Anią) i Diana przysięgają sobie przyjaźń. W przekładzie Bernsteinowej Ania pyta Dianę, czy ta jej przysięgnie wierność. Diana odpowiada, że brzydko jest przysięgać, a wtedy Ania tłumaczy, że są dwa rodzaje przysięg, i tylko jeden jest brzydki. Nie wydało wam się to dziwne? Pamiętam, że się kiedyś nad tym zastanawiałam. Otóż w oryginale Ania używa słowa „swear”, które oznacza przysięgę, ale też przekleństwo. Anna Bańkowska przełożyła to tak: „A zaklniesz się na wszystko, że do śmierci będziesz mi wierna?”. I nagle opór Diany staje się zrozumiały, a także odpowiedź Anne, która wyjaśnia, że są dwa rodzaje „zaklinania”.
Na pewno analiz porównawczych postawnie sporo, ja póki co poprzestanę na tych kilku przykładach. Przekład jest zawsze sztuką dokonywania wyborów. Uważam, że dobra literatura zasługuje na więcej niż jedną wersję przekładu. Nowe tłumaczenie nie wymazuje i nie przekreśla starych – dodam, że starych przekładów jest przecież kilkanaście, i też różnią się między sobą. Wersja Anny Bańkowskiej wzbudza opór, bo tłumaczka i wydawnictwo podjęli odważną decyzję o nowym tłumaczeniu tytułu. Nie wiem, czy Zielone Szczyty przyjmą się na dłużej, być może nie. Ale czy to ważne? Lucy Maud Montgomery ubolewała nad tym, że jej Green Gable jest na wiele języków tłumaczone błędnie. Może i przywiązaliśmy się do nazwy Zielone Wzgórze – ja na pewno tak – ale nikt nam nie broni jej używać, za to, dzięki nowemu przekładowi, wiemy już, że nie jest to dokładnie ta nazwa, którą autorka nadała domostwu Cuthbertów. I tyle. Możemy świadomie zostać przy Zielonym Wzgórzu, ale nasza wiedza się poszerzyła.
Internety grzmią, że nowy przekład do zamach na ich dzieciństwo i na ukochańszą bohaterkę, co więcej – to zamach nowego świata na stary, na tradycje i przyzwyczajenia. Po co poprawiać coś, co jest dobre – pytają niektórzy komentujący. Może właśnie po to, żeby dać nam wybór? Może młodzi czytelnicy lepiej odnajdą się w domu Marilli i Matthew, w końcu przyzwyczajeni są do bohaterów o angielskich imionach. Może przy okazji rozważań, czy bardziej pasuje nam Zielone Wzgórze, Zielone Poddasze (proponowane przez niektórych komentatorów), czy Zielone Szczyty zdamy sobie sprawę, że przekład jest zawsze negocjacją. Że tłumacz podejmuje decyzje nie mniej istotne niż te podejmowane przez autora. Że Szekspir nie pisał po polsku. Ze tłumacz to też autor. Można się nie zgadzać z jego decyzjami, ale wtedy dobrze mieć wersję innego tłumacza do wyboru.
Nie bójcie się więc tej nieznanej Anne z Zielonych Szczytów. Może jeśli wpuścicie ją za próg, przekonacie się, że to ta sama egzaltowana, wierna przyjaciółka, z którą poznaliście się w dzieciństwie. Trochę więcej wie o botanice, niektórzy jej znajomi noszą inne imiona, a dom nagle znalazł się na płaskim terenie, ale to, co ważne, pozostaje bez zmian. Panna Shirley nadal tak samo dobroczynnie wpływa na nas i naszą wyobraźnię.
PS. A jak dorosnę, chcę być Anną Bańkowską. Serio! No sami pomyślcie, jak to by było, jednym przekładem sprawić, że nagle wszyscy Polacy stają się ekspertami od szczytowych ścian i tłumaczeń literackich, a nie tylko od transmisji wirusa i gry Igi Świątek 😉
7 komentarzy
Ach te tradycje… Gdybyśmy się ich tak ściśle trzymali, świat wyglądałby zupełnie inaczej. Z tego co piszesz, Anna Bańkowska odwaliła kawał dobrej roboty. Choć może to moje zamiłowanie do przekładów bliskich oryginałowi i Nidowskiej funkcjonalnej ekwiwalencji.
P.S. Twoje P.S. rozbawiło mnie do łez.
Jak ktos nie lubi tlumaczen, mozna czytac w oryginale:) nowe tlumaczenie podoba mi sie bardziej ale komu to przeszkadza, za sa 2 rozne? Kiedys zaczytywalam sie sztukami Szekspira I pamietam, ze Poskromienie zlosnicy a Uglaskanie sekutnicy byly rozne, a przez to jakby sie czytalo 2 rozne ksiazki.
Z ciekawością śledzę opinie o tym przekładzie – głównie dlatego że nigdy szczególnie nie lubiłam Ani z Zielonego Wzgórza i zupełnie nie mam sentymentu ^^ Ale to tylko zwiększa moją ciekawość, jak książka teraz wypada.
„A jak dorosnę, chcę być Anną Bańkowską. Serio!” Mam dokładnie tak samo, zwłaszcza po zapoznaniu się z jej wywiadami 😀
A ja właśnie po przeczytaniu wywiadów stanowczo NIE CHCĘ nią być brrr. Nie wiem, czy to jej pomysł, ta sztucznie podsycana drama (pewnie jakiegoś orła marketingu z wydawnictwa), ale potulnie zagrała swoją rolę. G..burza efekt osiągnęła, nakład się sprzedal, szum w mediach był, choć na siłe kreowany przez podstawione osoby – ale niesmak pozostał. Po przeczytaniu: tytuł fatalny, przekład poprawny, bez fajerwerków i bez polotu, i raczej powtórzy los Fruzi Phi Phi.
Kurde, Anię z zielonego wzgórza czytałem ostatnio w szkole podstawowej. Nie za bardzo nawet pamiętam co się w tej książce stało, ale skoro opisujesz ten przekład, że jest taki dobry, to chyba skłonię się do przeczytania go. Z tego co tu przeczytałem, wnioskuję, że net przekład jest łatwiejszy do zrozumienia, bo wiele rzeczy, które wcześniej nie miały sensu, teraz go mają. Super wpis!
Z całej serii czytałam tylko dwie pierwsze książki. Nie, nie czytałam „Anne z Zielonych Szczytów „. Dlaczego? Bo nie chcę się pozbawiać Ani 🙂