Tak już mam, że kiedy zaczyna mnie interesować jakiś temat, jakikolwiek, od razu szukam odpowiednich książek. Książka jest takim odnośnikiem, który zawiera wszystko – wiedzę, inspirację, niewygodne pytania, historie, które zostają gdzieś w głowie na zawsze. Gdy więc kilka miesięcy temu postanowiłam poddać się ogólnie panującej modzie na bieganie, założyłam buty biegowe i wyszłam potruchtać dookoła osiedla (szczerze mówiąc, bardziej niż trucht moje wyczyny przypominały wtedy szuranie i powłóczenie nogami), było tylko kwestią czasu, kiedy w mojej biblioteczce zaczną się pojawiać książki o bieganiu. A gdy usłyszałam o „Urodzonych biegaczach” i przeczytałam, że to nie tylko kultowa pozycja o bieganiu, ale także nie najgorszy reportaż z życia pewnego bardzo tajemniczego plemienia Indian, szybka lektura była przesądzona.
Christopher McDougall uprawiał przez lata sporty ekstremalne i przeżył już niejedno, ale gdy w wieku lat czterdziestu postanowił zacząć biegać, okazało się, że ten poniekąd najprostszy ze sportów przerasta go. Kontuzja goniła kontuzję – nogi McDougalla zdawały się mieć jakąś wadę wrodzoną, wskutek której wciąż dopadały go kolejne dolegliwości. Zamawiał więc coraz droższe, bardziej zaawansowane technologicznie buty, mające zapewnić idealną amortyzację i ochronę jego stawom, ale żadne nie pomagały. Gdy więc natknął się na artykuł w gazecie dla biegaczy, opowiadający o plemieniu Indian meksykańskich, którzy biegają setki kilometrów i mimo to nic im nigdy nie dolega, co więcej – w prostych sandałach własnej produkcji i poniekąd bez przygotowania wygrywają najtrudniejsze ultramaratony, McDougall zaczęła palić ciekawość i chęć dowiedzenia się czegoś więcej. Wyruszył do Meksyku w nadziei na kilka wskazówek, a odnalazł znacznie więcej – plemię żyjące w kompletnej izolacji i białego człowieka, który został przez nich zaakceptowany i żyje podobnie jak oni.
Plemię Tarahumara żyje w części Meksyku, którą rządzą gangi narkotykowe. Chroniąc się przed światem zewnętrznym, przemieszczali się przez lata coraz dalej w góry, aż wreszcie zasiedlili prawie całkowicie niedostępny, głęboki kanion. Nie da się po nim przemieszczać inaczej, niż pieszo, toteż Biegający Ludzie, jak sami siebie nazywają, od dziecka przyzwyczajają się do pokonywania ogromnych odległości biegiem. Bieganie to ich sposób na życie, ulubiona rozrywka, a także sposób przemieszczania się czy to do miasta, czy do do rodziny mieszkającej w innej wiosce, kilkadziesiąt kilometrów dalej.
Historia szukania ich i wkradania się w ich łaski jest fascynująca i świetnie napisana. Odnalezienie w kanionie Tarahumara białego pięćdziesięciolatka, który biega tak jak oni i żyje w ich pobliżu, było dla McDougalla kolejną niespodzianką. Caballo Bianco, jak go nazywano, był prawdziwym wariatem – zapaleńcem, który porzucił cywilizację, ale chęć pokazania światu Tarahumara i pragnienie, aby inni poczuli tę samą pierwotną radość z biegania, którą on poznał dzięki meksykańskim Indianom skłoniły go do realizacji szalonego projektu – elitarnego wyścigu, rozgrywanego w niebezpiecznym, niedostępnym kanionie w Meksyku. Gwiazdy długodystansowego biegania, które Caballo chciałby zaprosić, musiałyby nie tylko zmierzyć się z niebezpieczeństwami podróży w te rejony, ale także stanąć do walki z legendarnymi Tarahumara, w których istnienie wielu ludzi nie wierzyło. A wszystko to na wariata, bez porządnej organizacji, ale za to z dużą dozą wiary i optymizmu.
Piękna historia, opowiedziana z pasją i zaangażowaniem. Momentami może narracja jest nieco chaotyczna, a także pojawia się trochę za wiele szczegółów technicznych, które nie biegającego czytelnika mogą znudzić. Z drugiej strony, wydaje mi się, że każdy czytelnik tej książki poczuje choćby chwilowy zapał do biegania. Bieganie według Caballo jest bowiem jak religia, jest sposobem na życie, czymś, co potrafi każdy człowiek. „Każdego ranka gdzieś w Afryce budzi się gazela. Wie, że musi być szybsza od najszybszego lwa, bo w przeciwnym razie zginie. Każdego ranka gdzieś w Afryce budzi się lew. Wie, że musi być szybszy niż najszybsza gazela, bo w przeciwnym razie umrze z głodu. Nie ma znaczenia, czy jesteś lwem czy gazelą – ważne, że gdy wstaje słońce, musisz być gotowy do biegu.”
Caballo Bianco zginął w marcu tego roku – pewnego ranka wyszedł na kilkunastokilometrową przebieżkę po górach w Nowym Meksyku i już z niej nie wrócił. Ponieważ teren był dziki i niedostępny, zorganizowano poszukiwania. Na miejsce natychmiast przylecieli słynni amerykańscy biegacze, aby wziąć udział w akcji ratowniczej. Znaleziono go po kilku dniach i wyglądało na to, że po prostu usiadł i umarł, tak jak chyba sam chciał. W książce McDougalla Caballo mówi tak: „Kiedy będę za stary, żeby pracować, zrobię to, co zrobiłby Geronimo, gdyby zostawiono go w spokoju. Odejdę w stronę najgłębszego zakątka kanionu i znajdę sobie miejsce, żeby złożyć moje kości.”
Micah True, zwany też Caballo Bianco (źródło: wikipedia.org)
Inspirująca postać i inspirująca książka. A jej autor – Christopher McDougall, wyleczył się ze swoich kontuzji i przebiegł ekstremalny wyścig w towarzystwie Tarahumara. Jeśli więc potrzebujecie jakiegoś bodźca, żeby odłożyć książkę, wstać z fotela i zacząć truchtać, polecam „Urodzonych biegaczy”. Zresztą, jeśli nawet bieganie wam nie w głowie, i tak warto przeczytać, bo ludzie z pasją są zawsze intrygujący.
Moja ocena: 4.5/6
No Comments