Ostatniego lata, w Norwegii, przeżyłam jedną z najbardziej niesamowitych nocy mojego życia. W dodatku spędziłam ją za kółkiem.
To było małe szaleństwo. Byliśmy na Lofotach, wysuniętym na północ archipelagu, a zmierzaliśmy w stronę półwyspu Varanger, oddalonego o ponad 700 kilometrów. M. jednak marzyła o zobaczeniu wielorybów, które reszta z naszego towarzystwa już wcześniej oglądała. Wieloryby można spotkać jednak zupełnie gdzie indziej, na morzu w okolicach północnego krańca wyspy Andøya, położonej jeszcze 200 kilometrów dalej, w zupełnie inną stronę. Cóż to jednak znaczy przy tych wszystkich tysiącach kilometrów, które już przejechaliśmy – zdecydowaliśmy, że damy radę.
Od początku nie było lekko. Pogoda pogarszała się z minuty na minutę, chmury opadały coraz niżej, aż wreszcie zaczęła się ulewa. Dojechaliśmy do Andenes chwilę po południu. Rejs miał trwać jakieś 4 godziny, a ponieważ ze względu na jego cenę (bagatela, jakieś 800 zł), ci z nas, którzy już wieloryby obserwowali, postanowili zaczekać w jakimś przyjemnym miejscu na łonie natury. Wyprawiliśmy M. na pokład, a sami zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na postój. Gdzie jednak na skraju dzikiej wyspy na północnym krańcu Norwegii znaleźć miejsce, które będzie w miarę przyjemne w ulewnym deszczu? Poddaliśmy się i zaczęliśmy szukać jakiejś miłej knajpki. Andenes to jednak żaden kurort i z trudem udało nam się znaleźć coś bardzo marnego do jedzenia w jakimś portowym barze. Po spędzeniu w nim dwóch godzin, pojechaliśmy na objazd okolicy, nie zważając na deszcz.
Czas się dłużył, byliśmy coraz bardziej zmęczeni, deszcz nie ustawał, zaczęliśmy więc, wbrew pierwotnym planom, rozglądać się za miejscem na nocleg. Nic z tego – wszystkie kempingi albo zajęte, albo zarezerwowane. Wtedy przyszedł sms od M., że rejs jednak nie trwa 4 godziny, tylko 6. Załamani, poszliśmy spać w samochodzie – nawet Ola dała się namówić na drzemkę. Gdy M. wreszcie wróciła, po ponad siedmiu godzinach, byliśmy ledwie żywi. Była już prawie 23.00, i przekonani byliśmy, że nie ujedziemy więcej, ni godzinę czy dwie. Wsiadłam za kółko ledwie żywa, nie spodziewając się, że czeka mnie cudowna noc, że sen opuści mnie bezpowrotnie i aż do wczesnego przedpołudnia będę jechała jak w transie, zatrzymując się co kilkadziesiąt kilometrów, żeby kontemplować coraz to nowy świt, który się nie kończył. Taka noc to marzenie fotografa. W dodatku nie ja pierwsza ją przeżyłam. Ktoś opisał ją już przede mną, dokładnie taką samą, pozwolę więc sobie użyć jej słów:
„Zbliżała się północ, które jednak wyglądała tak, że śmiało można by ją nazwać południem nocy. Nie tylko [księżyc], królowa nocy, króluje tu w całym swoim splendorze, chociaż słońce snuje się tuż pod horyzontem, przyozdabiając ją złotym odblaskiem swojego rydwanu… Moi towarzysze podróży zasnęli – na szczęście nie chrapali, a ja kontemplowałam, nie niepokojona pustymi rozmowami, noc, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam ani nie czułam, oszałamiającą zmysły, uspokajającą serce. Powietrze było balsamiczne, coraz świeższe, gdy zbliżał się poranek, i moje doznania były coraz bardziej zmysłowe. Ogarnęło mnie dziwne, przyjemne uczucie, gdy całą sobą otworzyłam się na przyrodę.”
Autorka tych słów podobnie jak my spontanicznie podjęła ryzyko jednodniowego wypadu na północ. Ją również zatrzymały nieprzewidziane okoliczności, i zmuszona była jechać do samego rana. Nie wiedziała jednak, że ta noc utkwi jej w pamięci, że zmieniające się co chwilę piękno północnej letniej nocy, pełnej wielogodzinnego brzasku, sprawi, że ta podróż stanie się cudownym przeżyciem. Niezwykłe było przeczytać, jak o mojej podróży pisze ktoś inny – jeszcze bardziej niezwykłe jest to, że została ona odbyta 215 lat wcześniej, przez samotną kobietę.
Mary Wollstonecraft znana jest przede wszystkim jako prekursorka feminizmu, autorka głośnego eseju Wołanie o prawa kobiety (A Vindication of the Rights of Women). Jednak jej najbardziej poczytną książką był niewielki zbiór listów z podróży po południowej części Skandynawii – „Letters written in Sweden, Norway and Denamrk”. Wydaje wam się, że autorką pomysłu na leczenie złamanego serca poprzez udanie się w egzotyczną podróż jest Elizabeth Gilbert? Nic z tego – w osiemnastym wieku Mary Wollstonecraft, zdradzona przez ukochanego najpierw próbuje popełnić samobójstwo, a gdy zostaje odratowana, wyrusza w podróż po Skandynawii, aby zagłuszyć ból, zająć umysł czymś nowym, a także, no cóż – przysłużyć się mężczyźnie, który ją zawiódł i być może odzyskać jego uczucia. Ukochany Mary, Amerykanin Gilbert Imlay, który doprowadził ją do dwóch prób samobójczych w ciągu czterech lat, i który zdradził ją krótko po tym, jak urodziła mu córkę, zgubił bowiem w Skandynawii statek. Tak, tak, w osiemnastym wieku można było zgubić statek, w dodatku pełen srebra. Mary, obrotna i zaradna, najwyraźniej była dla niego tak godna zaufania i tak skuteczna, że wysłał ją w podróż w poszukiwaniu statku. A może chciał się jej w ten sposób pozbyć, w odzyskanie srebra i tak nie wierząc? W każdym razie Mary wyrusza na północ jedynie z trzynastomiesięczną córeczką i nianią! Dociera w miejsca dzikie i niedostępne, zatrzymuje się u ludzi nie mówiących ani słowa po angielsku, zachwyca dzikim pięknem skał i żywo, szczegółowo i wciągająco komentuje świat wokół siebie.
Listy, które składają się na książkę, są adresowane do Imlaya, ale były one pisane z myślą o umieszczeniu ich w książce – autentyczne listy, których część jest dodana do książki w formie apendyksu, są znacznie krótsze, bardziej osobiste i bardziej rozdzierające. Mary nie potrafiła przestać o nim myśleć, choć w podróży odkryła niezwykłą więź łączącą ją z córką i przyznała, że nie wie, jak mogła myśleć o porzuceniu jej. Z trudem przychodzi jej jednak pogodzenie się z tym, że nigdy nie zrealizuje planów wyjazdu z ukochanym do Szwajcarii zaraz po powrocie z Danii. Faktycznie, Imlay nie czeka na nią w Hamburgu, tak jak obiecał, i Mary załamana i zdenerwowana wraca natychmiast do Anglii, zaś jej książka kończy się dość niespodziewanie.
Niczym nie umniejsza to jednak jej wartości. Mary Wollstonecraft okazała się rewelacyjną reporterką. Jej obserwacje są fascynujące, miejscami zabawne, znacznie bardziej wciągające, niż się spodziewałam. Obserwuje ona nie tylko przyrodę, ale przede wszystkim ludzi zamieszkujących surowy krajobraz. Wszystkiemu się dziwi – temu, jak wszyscy grzeją w domach nawet w środku lata i nigdy nie otwierają okien, jak kobiety nigdy nie spacerują dla przyjemności, chociaż uwielbiają tańczyć, jak zepsute zęby mają wszyscy Skandynawowie i jak ich ubrania, miasta i nawet skały przesiąknięte są zapachem suszonych dorszy. Zastanawia się, czemu brak u nich zamiłowania do literatury i sztuki, porównuje poszczególne nacje, zachwyca się ich gościnnością i pięknym wyglądem jasnowłosych dziewcząt. Jest przy tym całkiem bezpretensjonalna, szczera i smutna, zawsze refleksyjna, zawsze otwarta na Inne. „Podróżni, którzy oczekują, że każda nacja będzie przypominać ich własną, powinni raczej zostać w domu”, pisze Mary, prezentując postawę dość, jak na jej czasy, niezwykłą.
Po powrocie do Anglii Mary, jeszcze raz zawiedziona przez Imlaya, rzuciła się do Tamizy. Znowu cudem odratowana przez przypadkowego wioślarza, trafia pod opiekę innej pisarki, Mary Hays, która przedstawia ją znanemu filozofowi i pisarzowi. Godwin napisał o listach Mary z podróży po Skandynawii: „Jeśli kiedykolwiek jakaś książka została napisana tak, aby czytelnik zakochał się w jej autorce, wydaje mi się, że jest to ta książka”. Zgodnie ze swoimi słowami, Godwin oświadczył się Mary, i wbrew swoim wcześniejszym deklaracjom, że nigdy się nie ożeni, poślubił ją w marcu 1797 roku. Małżeństwo to wywołało pewien skandal – Mary miała przecież nieślubne dziecko i powszechnie znany romans na koncie. Mary i William żyli zresztą dość niekonwencjonalnie, utrzymując dwa domy. Ich pożycie nie trwało jednak krótko. Już w sierpniu tego samego roku Mary urodziła kolejną córkę i zmarła krótko po porodzie. Jej córka, Mary, poślubiła Percy’ego B. Shelleya i napisała „Frankensteina”.
Oprócz „Listów…”, Mary Wollstonecraft napisała także powieść „Mary: A Fiction”. Najbardziej znana jest ze swoich esejów, jednak jej mały zbiór listów nie powinien zostać zapomniany. To prawdziwy klejnot literatury podróżniczej, miejscami może staroświecki, nigdzie jednak nie trącący myszką. Oprócz bardzo dobrego wydania w serii Oxford World’s Classic, można go bez problemu dostać w formie darmowego ebooka, np. tutaj i tutaj. Polskiego tłumaczenia niestety nie ma.
Tym wpisem mam zamiar wprowadzić kolejną serię na blogu (jakoś mnie naszło ostatnio na cykle), która właściwie już jakiś czas temu została nieoficjalnie zaczęta, a mianowicie cykl wpisów o pierwszych pisarkach. Siłą rzeczy, ponieważ znam się na literaturze angielskiej, będzie głównie o pisarkach angielskich, ale mam nadzieję, że nie tylko. Nie obiecuję regularności, ale wydaje mi się, że tak wiele zawdzięczamy tym kobietom, które dwieście-trzysta lat temu nie zważając na nic chwytały za pióro i pisały wbrew wszystkim przeciwnościom, że warto o nich pisać i warto je czytać. I oczywiście, jako że jest to blog, a nie encyklopedia, notki będą subiektywne, wybiórcze i nieprzewidywalne;) Ale może kogoś zachęcą do lektury, a mnie na pewno zmobilizują do przeczytania zalegających na pólkach powieści osiemnastowiecznych;)
No Comments