Spędzam ostatnio dużo czasu w różnych czytelniach, głównie w Czytelni Ogólnej Biblioteki Uniwersyteckiej, i zauważyłam, że wywiera to na mnie dziwny wpływ.
Po pierwsze, w takiej czytelni czas płynie inaczej. Nie idzie się tam, aby spędzić pół godziny czy godzinę nad książką. Czuję się dziwnie wychodząc nawet po dwóch godzinach – ludzie, którzy siedzieli, gdy przyszłam, nawet nie drgną, najwyraźniej zamierzając tam spędzić resztę dnia. Gdy już uda mi się znaleźć więcej czasu, nie zauważam jego upływu. Ze zdziwieniem patrzę na zegarek, nie mogąc uwierzyć, że faktycznie jest już tak późno.
Co więcej, w czytelni potrafię pisać ręcznie! Przykre to, lecz prawdziwe – ręczne pisanie stało się dla mnie rzadkim wydarzeniem. Zwykle wszystkie notatki robię na laptopie, i w czytelniach za granicą laptop też najbardziej mi pasuje. W Poznaniu jednak często wpadam do czytelni w przerwie między zajęciami, uzbrojona jedynie w notes i długopis (o dziwo, w naszej czytelni można korzystać z długopisów, co za granicą jest coraz rzadsze), i przestało mi to przeszkadzać. Oczywiście, część notatek i tak później muszę przepisać, ale przynajmniej znowu potrafię notować ręcznie!
Co najważniejsze jednak, w czytelni ponownie obudziła się we mnie potrzeba posiadania rozbudowanego księgozbioru, którą to skutecznie w sobie stłumiłam po przeprowadzce do nowego mieszkania. Nauczyłam się cenić przestrzeń, tłumacząc sama sobie, że wszystko, czego potrzebuję, mogę znaleźć w sieci. Jednak gdy siedzę w czytelni, a na półkach wokół mnie stoją wszystkie książki, które mogą mi się przydać – leksykony, kompendia, Encyklopedia Britannica, słowniki wszystkich języków, historie wszystkich państw, czasopisma naukowe, słowem, wszystko, co tylko w pracy naukowej może być potrzebne, czuję się jakoś bezpieczniej. Wiem, że w przeciwieństwie do Wikipedii, książkom wokół mnie mogę ufać. W ich otoczeniu łatwiej się myśli, a wiele nieoczekiwanych pomysłów pojawia się znienacka podczas wertowania przypadkowych tomów lub choćby w trakcie kontemplacji zakurzonych okładek.
Chciałabym mieć taki księgozbiór w domu. Chciałabym i wiem, że raczej go mieć nie będę. To już chyba nie te czasy, a na pewno nie to mieszkanie… Niby wszystko można znaleźć w kilka kliknięć, ale dlaczego nie działa wtedy ta sama magia?
Jak sądzicie? Warto gromadzić taki zakurzony, romantyczny księgozbiór? Kupujecie głównie literaturę piękną czy także tzw. reference books – słowniki, podręczniki, książki naukowe?
Nasza biblioteka nie jest aż tak piękna, jak ta ze zdjęcia (Biblioteca Angelica w Rzymie), ale równie klimatyczna.
No Comments