Tytuł tego postu nie zawiera literówki, chociaż w stanie, w jakim obecnie znajduje się mój mózg, mogłaby mi się z łatwością przytrafić. Nie tym razem jednak. Jeśli ktoś jednak poczuł się w tym momencie zaniepokojony moim zdrowiem psychicznym lub choćby znajomością literatury, będzie to niepokój całkiem słuszny. Po sprawdzeniu całej sterty egzaminów z historii literatury amerykańskiej czuję, że lekko przegrzały mi się obwody.
Od kilku dni moja aktywność literacka stała się jednocześnie monotonna i pełna niespodzianek, bo niby czytam tylko i wyłącznie testy, ale ile ciekawych rzeczy można się z nich dowiedzieć;) Na przykład według jednego ze zdających, wieloryb Melville’a nosi wdzięczne imię Bobby Dick. Inny test zawiera rewelację na temat autorstwa, zamiast Melville’owi przypisanego niejakiemu Merlinowi. Przykładem zaś amerykańskiej opowieści gotyckiej stał się od niedawna "Raj utracony" Miltona.
Niektóre odpowiedzi są utrzymane w duchu czystego postmodernizmu – mieszają się gatunki, style, nazwiska. Kilka lat temu na egzaminie z literatury angielskiej na przykład dowiedziałam sie, że autorką "Do latarni morskiej" jest niejaka Virginia Dalloway zaś Szekspir jest autorem tragikomedii Much Ado about Windsor…
Oczywiście, powyższe odkrycia powinny być raczej smutne. W końcu są świadectwem zmarnowanego przeze mnie czasu i energii w trakcie semestru, nie mówiąc już o ogólnym oczytaniu studentów anglistyki. Co jednak mam poradzić na to, że w tych lapsusach, literówkach i omyłkach znajduję niekończące się źródło radości? W końcu muszę się czymś pocieszać przed czekającą mnię kolejną stertą poprawek…
No Comments