dalekie wyprawy

Dwie wystawy

24 października 2010

Ten tydzień minął zdecydowanie spokojniej, niż poprzedni, w którym oprócz wyjazdu do Southampton i Portsmouth miały też miejsce wystąpienia nas wszystkich w środę. W czwartek wieczorem zaproszono nas na wykład pewnej profesor z Irlandii, po wykładzie zaś wspólna z nią i jej mężem kolacja w pubie. Tego samego dnia przyleciały moje przyjaciółki z Polski, ponownie więc odwiedziłyśmy pub kolejnego wieczoru – stałam się już prawie stałą bywalczynią!

Dla mnie, która od urodzenia mieszkam w dużym mieście, zabawne jest to, że nawet gdybym nie bywała w tym pubie tak często, i tak wszyscy by mnie tam znali! To czasem trochę niesamowite, gdy przekonuję się, jak wszyscy tu o wszystkim wiedzą. Któregoś wieczoru Marijn postanowiła wypróbować rower i przejechać się do Alton. Nikt o tym nie wiedział, oprócz nas, a jednak następnego ranka chyba ze 4 osoby spytały ją, jak jej się udała przejażdżka! Taksówkarz, który wiózł mnie wczoraj, wiedział, skąd jestem, ile mam dzieci i co robię w Polsce! Do tej pory tylko czytałam w książkach o takich małych, angielskich społecznościach, teraz mam próbkę na żywo…

Spędziłam uroczą sobotę z dziewczynami, zwiedzając okolicę, snując się po polach między owcami, a a po południu pijąc prawdziwą angielską herbatkę w herbaciarni o wdzięcznej nazwie Casandra’s Cup. W niedzielę z kolei odwiedziła mnie blogowa koleżanka, Dabarai, oraz mój brat, weekend upłynął więc bardzo towarzysko. Myślałam, że kolejny tydzień będzie całkiem spokojny, nie przewidziałam jednak tego, że złapię tu na odludziu jakiegoś wirusa i kilka kolejnych dni spędzę faszerując się tabletkami, żeby jakoś mieć siłę do pracy, a wieczory skulona pod kołdrą, ledwie mogąc się skupić na książce. Na szczęście osiemnastowieczne powieści kobiece obfitują w niespodziewane zwroty akcji i nie trzeba się nad nimi bardzo wysilać.

Sobotę jednak miałam już od dawna zaplanowaną w Londynie i zmobilizowałam wszystkie siły, aby ten plan doprowadzić do skutku. Nie odpuściłabym tego jednego chociaż dnia w moim ulubionym mieście, zwłaszcza, że akurat teraz można zobaczyć dwie arcyciekawe wystawy związane z wiekiem osiemnastym.

Londyn wydał mi się jeszcze bardziej zatłoczony i hałaśliwy niż zwykle. Z ulgą uciekłam na Bloomsbury, pomyszkowałam w moich ulubionych antykwariatach, a następnie skręciłam w stronę jednego z mniej znanych muzeów londyńskich: The Foundling Museum. Jest to muzeum upamiętniające instytuację unikatową w skali światowej – szpital, a właściwie sierociniec dla porzuconych dzieci, założony w 1739 roku przez kapitana Thomasa Corama. Rodzice, zazwyczaj ubodzy, przynosili tu swoje dzieci. Często byli niepiśmienni, wraz z dzieckiem zostawiali więc coś małego, co pozwoliłoby to dziecko zidentyfikować w razie potrzeby. Czasem były to małe przedmioty, najczęściej jednak skrawki materiału, wstążki, fragmenty ubrań. Szpital skrupulatnie przechowywał te smutne pamiątki, aż w końcu profesor John Styles, znawca ubrań i tekstylii osiemnastowiecznych, odkrył ich niezwykły potencjał. Ubrania ludzi ubogich raczej nie zachowały się dla potomnych. Noszono je aż do zdarcia, a następnie przerabiano na ścierki. Wiemy wiele o strojach arystokracji, nie wiemy jednak, w czym chodzili zwykli ludzie. Skrawki ich ubrań, przechowane przez stulecia w archiwach The Foundling Hospital, są bezcennym źródłem informacji.

Wystawa Threads of Feeling prezentuje te właśnie skrawki materiału. Jest bardzo poruszająca i tak naprawdę smutna, przypomina o losie tysięcy porzuconych dzieci. Jest też jednak fascynująca i świetnie przygotowana. Niektóre dzieci znamy po imieniu, jak na przykład Fiorellę, którą oddano z takim kwiatkiem:

 

„Florella Burney Born june 19 1758 in the parish off St Anns SoHo. Not baptize’d. pray lat particular care be take’en off this child, as it will be call’d for again” – „Florella Burney, urodzona 19 czerwca 1758 w parafii św. Anny w SoHo. Niech to dziecko zostanie otoczone szczególną troską, jako że zostanie one odebrane.”

Po niewiele dzieci jednak rodziny zgłaszały się ponownie. Pomiędzy rokiem 1741 a 1760 odebrano zaledwie 152 dzieci spośród 16282 zostawionych…

Większość dzieci trafiała do szpitala krótko po urodzeniu, rzadko przyjmowano dzieci starsze niż rok. Trafiały one do mamek na prowincji, a do szpitala wracały w wieku 4-5 lat i przebywały tam do wieku lat mniej więcej 16-tu, kiedy to znajdowano im posady służących i czeladników. Rodzice porzucając tu dziecko wiedzieli, że otrzyma ono dobry start – o ile przeżyje, jako że umieralność dzieci była zatrważająca.

Tkaniny, których fragmenty zostawiano z dziećmi, są zaskakująco kolorowe. Okazuje się, że ubiór ludzi ubogich wcale nie był szary i smutny. Barwy i wzory są kopiowane z ubrań wyższych sfer, czasem mniej, a czasem bardziej udanie.

Fascynująca wystawa, która odkrywa kawałek zapomnianego już trochę świata.

Prosto z tego świata zamieszkanego przez ludzi biednych i często ciężko doświadczonych, przeniosłam się prosto w pełne przepychu sale dworskie, zaludnione przez księżne, markizy, hrabiów i baronetów. Metro w kilka minut przeniosło mnie do National Portrait Gallery, gdzie właśnie otwarta została pierwsza od 30 lat wystawa prac genialnego portrecisty epoki Regencji, Thomasa Lawrence’a.

W swoich czasach Thomas Lawrence był najwybitniejszym portrecistą. Faktem jest, iż nie miał wielkiej konkurencji, Gainsborough bowiem już nie żył, a Reynolds zmarł, gdy Lawrence zdobywał właśnie sławę. Mimo to jednak był bez wątpienia geniuszem i z pewnością nawet w towarzystwie tamtych wybitnych malarzy zdobyłby wielką sławę. Genialne dziecko, zaczął zarabiać swoimi rysunkami już w wieku lat dziesięciu. Jako osiemnastolatek przeniósł się do Londynu i wkrótce dostał pierwsze zlecenie – portret królowej Charlotte. To się nazywa początek kariery!

Na wystawie zgromadzono ponad 40 prac, i jeśli ktoś uważał dotąd Lawrence’a za malarza mało interesującego, który jedynie zchlebiał swoim obiektom, może teraz docenić jego kunszt. Wiele osób, które portretował, faktycznie wygląda wyjątkowo pięknie, słodko wręcz i uroczo. Nie brakuje jednak drobiazgów, które czynią je prawdziwymi. Trochę za mocno zaciśnięte usta, przekorne spojrzenie rzucone ukradkiem, stanowczo uniesiony podbródek, nonszalancki pobłysk oczu. Ci ludzie żyją, wiedzą, że są piękni, ale mają też wady, bezlitośnie, ale często nieco przewrotnie zasugerowane przez malarza. Warto pobyć w ich towarzystwie przez kilka dłuższych chwil, a przy okazji podziwiać niezwykły kunszt Lawrence’a, tym bardziej widoczny przez to, że wystawa gromadzi także jego rysunki.

Mój ulubiony portret, przedstawia Rosamund Crocker, niestety nie znalazłam kompletnej reprodukcji.

Charles William Lambdon, 1825

Elizabeth Farren, Later Countess of Derby, 1790

Obie wystawy będą jeszcze czynne przez kilka miesięcy, Threads of Feeling do 6 marca, a Thomas Lawrence, Regency Brilliance and Power do 23 stycznia, gorąco zachęcam więc tych, którym po drodze będzie do Londynu do odwiedzenia ich.

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply