zakątek biograficzny

"Dym wciska się do oczu", czyli nietypowa przygoda czytelnicza

7 stycznia 2017

Zdarzyło wam się kiedyś nie chcieć czegoś czytać przy jednoczesnej niemożności odłożenia tego? Przedziwne to uczucie, kiedy książka jednocześnie przyciąga i odpycha, i to nie tylko na początku lektury, ale tak naprawdę prawie do ostatniej strony. Tak właśnie wyglądała moja przygodą z książką Caitlin Doughty „Dym wciska się do oczu oraz czego jeszcze nauczyłam się w krematorium”.

Podeszłam do lektury z optymizmem, jako że lubię nietypowe tematy i chętnie pozwalam książkom zabierać mnie do świata, o którym nie wiem prawie nic. Spodziewałam się zerknięcia za kulisy przemysłu pogrzebowego i nie da się ukryć, że to dostałam. Nie wiem jednak, dlaczego sądziłam, że będę się dobrze bawić podczas lektury. Może zwiodły mnie na manowce inne książki opowiadające o tajnikach pracy w nietypowych miejscach, a może po prostu wydawało mi się, że nie da się opowiadać o pracy w krematorium inaczej niż z humorem.

Nie mogę powiedzieć, żeby Caitlin Doughty nie potrafiła dostrzec i uwypuklić humorystycznych aspektów swojej codzienności. Wręcz przeciwnie, jej styl jest miejscami cierpki i ironiczny, sprawiając, że nie krzywimy się, czytając o naprawdę nieprzyjemnych stronach pracy w krematorium, takich jak poprawianie wyglądu zmarłych, żeby widok ich twarzy nie przeraził pragnących się pożegnać członków rodziny. Przeczytałam kilka pierwszych rozdziałów z ciekawością, po czym dotarło do mnie, że coś mi nie pasuje. Odłożyłam książkę i zamyśliłam się. Może ten styl był jednak zbyt lekki? Może wcale nie chciałam czytać o tym, co dzieje się ze zwłokami? Wydawało mi się, że Caitlin Doughty nie dorosła do tego, żeby opisać swoją pracę, że traktuje ją zbyt lekko, a jednocześnie z jakąś chorobliwą fascynacją, nie potrafiąc przy tym wzbudzić we mnie wybuchów śmiechu. Nie było ani dość zabawnie, ani wystarczająco poważnie. Stwierdziłam, że zrobię sobie przerwę od lektury i wrócę do niej, kiedy nabiorę na nią ochoty.

Ku własnemu zdziwieniu, wróciłam jeszcze tego samego wieczoru. Nie chciałam dać autorce nieświadomej satysfakcji, że mnie przestraszyła. Nie chciałam przyznać się sama przed sobą, że ten temat mnie jednak uwiera. Zaniosłam książkę do łazienki i czytałam ją podczas wieczornych kąpieli. Tydzień po tygodniu relaksowałam się w wannie, wracając do amerykańskiego krematorium. To chyba nie jest całkiem zdrowe, ale w zadziwiający sposób takie podejście do lektury sprawdzało się. Opowieść Caitlin Doughty w niewielkich dawkach okazała się dużo łatwiejsza do przyswojenia. Miałam czas na refleksję, a kiedy nie byłam w nastroju, po prostu nie brałam książki do ręki. Aż po kilku tygodniach ze zdziwieniem stwierdziłam, że styl przestał zgrzytać, a autorka nie próbuje już mnie przekonać, że o śmierci można opowiadać lekko i przyjemnie. Odniosłam wrażenie, że dojrzała wraz ze swoją książką, a może dopiero po wprowadzeniu czytelnika w swój świat odważyła się zacząć mówić wprost o tym, co myśli i czuje. I te przemyślenia okazały się zastanawiająco mądre i prowokujące.

Caitlin Doughty uważa bowiem, że popełniamy błąd, odgradzając się od śmierci. Kiedy umiera ktoś bliski, przedsiębiorcy pogrzebowi chcą jak najszybciej zabrać zwłoki. Nie zostawia się ich w domu na noc, nie organizuje czuwania przy zmarłym. Obcy ludzie przebierają i myją ciała członków naszych rodzin, nam zaś pozwala się co najwyżej na pospieszne pożegnanie przy trumnie. Zaprzestaliśmy praktykowania rytuałów, które pozwalały śmierć oswoić, a przez to bardziej się jej boimy. Autorka opisuje rodziny, które nie przyjeżdżają nawet po to, żeby pożegnać swoich zmarłych, i swoją własną bezradność w obliczu śmierci babci i zdecydowanego działania firmy pogrzebowej, która nie chciała, żeby członkowie rodziny mieli zbyt długi kontakt ze zwłokami.

Kilka lat pracy w krematorium zmieniło autorkę, sprawiając, że zrozumiała, jak bardzo niewłaściwe są działania przemysłu pogrzebowego. Nauczyła się obcować z martwymi ciałami, ale to, co się z nimi dzieje, przerażało ją coraz bardziej. Balsamowanie, upiększanie, zamykanie w pancernych trumnach – to wszystko wydało jej się sztuczne. Próbując znaleźć alternatywę, zagłębiała się w rytuały pogrzebowe ludzi z innych kręgów kulturowych. Podziwiała tych, którzy traktują śmierć jako coś naturalnego i pozwalają, by ciało rozłożyło się w sposób naturalny.

Kilka lat temu byłam świadkiem tradycyjnego pogrzebu tybetańskiego. W Tybecie ciała zmarłych nie są grzebane w ziemi ani palone. Oddaje się je sępom, obserwując z oddali, jak zjadają doczesne szczątki naszych bliskich. Wzięliśmy udział w takim pogrzebie całą rodziną, i choć miałam pewne obawy, że nie powinnam zabierać dziecka na taką ceremonię, okazała się ona dużo mniej makabryczna, niż się spodziewałam. Ten pogrzeb był straszny, ale też piękny, przesycony melancholią i mistycyzmem. Dużo piękniejszy niż niejeden pogrzeb, w którym uczestniczyłam w Polsce.

„Dym wciska się do oczu” jest wołaniem o to, by i w naszej kulturze przywrócić pogrzebom ich mistyczny i naturalny charakter. Zdaniem autorki pomogłoby to nam oswoić się z myślą o śmierci. Zamiast bronić się przed tym, co i tak nieuchronnie nastąpi, moglibyśmy spróbować odnaleźć w tym jakiś sens.

Książka Doughty nie jest więc łatwą i przyjemną lekturą, ale bez wątpienia warto po nią sięgnąć. Autorka pisze dość nierówno, zdarzają jej się melodramatyczne fragmenty, a niektóre opowieści z życia krematorium wydają się zbyt lekkie i błahe w zestawieniu z dużo bardziej filozoficzną i refleksyjną drugą połową. Niemniej, lektura uświadamia nam, jak bardzo się oszukujemy i jak skutecznie odpychamy od siebie temat, który powinien być jakoś w naszym życiu obecny. Warto przeczytać i zastanowić się, jak powinny wyglądać nasze ostatnie chwile.

 
Moja ocena: 4,0/6
Caitlin Doughty "Dym wciska się do oczu", Tłum. Adam Wawrzyński
Wydawnictwo 4A Oficyna, maj 2016

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply