Tak, wiem, dawno mnie tu nie było. I nie, nie mam zbyt wiele na swoją obronę. Mogłabym zrzucić winę na czytane wieczorami prace licencjackie, które zabierają mi czas zazwyczaj zarezerwowany na lekturę i pisanie. Mogłabym przyznać sama przed sobą, że wzięłam na siebie odrobinę za dużo w tym semestrze i ledwie się ze wszystkim wyrabiam. Ale równie prawdziwe byłoby stwierdzenie, że od czasu do czasu trzeba odpocząć od pisania bloga, bo są dni, kiedy notki po prostu nie chcą się pisać, i co mam im zrobić?
Oczywiście, to że nie piszę, nie znaczy, że nie czytam. Jakoś nie dochodzę do takiego stadium przemęczenia, żeby mi się nie chciało sięgać po książkę. Właściwie to nawet gorzej, bo nie pisząc, narobiłam sobie zaległości w recenzjach. I zamiast zacząć je nadrabiać po kolei i z głową, napiszę o książce, która sprawiła mi najwięcej przyjemności w ostatnich dniach.
Trudno powiedzieć, czy pisanie tej notki ma sens, bo kto miał szansę poznać Flavię de Luce, ten z pewnością już jest w niej zakochany, zaś ci, którzy jeszcze nie mieli przyjemności obcowania z tą nieco niebezpieczną, bo dobrze obeznaną w truciznach nastolatką, będą zapewne woleli zacząć znajomość od pierwszej, a nie od piątej części jej przygód. Jeśli jednak jesteście niezdecydowani, lub nazwisko de Luce nie obiło wam się o uszy, tą notką mam zamiar przekonać was do zawarcia jak najszybszej znajomości z mieszkańcami Bishop’s Lacey.
Flavia to rezolutna nastolatka, najmłodsza córka dość nietypowej rodziny. Ogromny, stary, niszczejący dom zamieszkuje ojciec, milczący i melancholijny, tęskniący za dawno zmarłą żoną i nie potrafiący zarządzać finansami rodziny, oraz trzy córki. Najstarsza rozkochuje w sobie kolejnych nieszczęśników, średnia spędza całe dnie na czytaniu, zaś najmłodsza zaanektowała dla siebie laboratorium chemiczne należące do ekscentrycznego przodka i radośnie przyrządza w nim rozmaite trujące mikstury, w wolnych chwilach rozwiązując niejako od niechcenia zagadki kryminalne. A choć Bishop’s Lacey to niewielka, raczej spokojna wioska gdzieś na angielskiej prowincji, w ostatnich latach nie cierpi na niedobór spraw kryminalnych – Flavia co i rusz potyka się o jakiegoś trupa.
„Speaking from among the bones”, piąta część cyklu, rozpoczyna się bardzo obiecująco – wprawdzie nie znaleziono nowego denata, za to została wydana zgoda na ekshumację szczątków miejscowego świętego, pochowanego w kościele parafialnym. Flavia jest niezwykle podekscytowana i za wszelką cenę chce być świadkiem tego doniosłego wydarzenia. Oczywiście następują komplikacje i oprócz kości świętego, w krypcie znalezione zostaje ciało niedawno zaginionego organisty.
Potem jest jeszcze lepiej – mamy prawdziwie gotyckie motywy – grobowce z tajnymi przejściami, ciemny kościół pełen tajemniczych zakątków i ludzi szepczących nocami, kości tajemniczego świętego, a do tego jak zwykle paradę komicznych postaci, szczyptę humoru i sporo wzruszeń. Życie w rodzinie de Luce komplikuje się coraz bardziej, znajdują się na skraju bankructwa, a ojciec zaczyna zachowywać się jeszcze dziwniej niż zwykle. Relacje między siostrami stają się ciekawsze, mniej jednostronne, a Flavia nie jest już tą zacietrzewioną jedenastolatką z pierwszej części cyklu – dorasta i zmienia się. Na szczęście jednak pozostaje wciąż tak samo bystra, urocza i odważna.
To świetny cykl, prawdziwa gratka dla miłośników angielskiej prowincji i klasycznych kryminałów w stylu panny Marple. Każdą część czytałam z wielką przyjemnością, ale muszę przyznać, że „Speaking from among the bones” wydaje mi się najlepsza ze wszystkich!
Pierwsze cztery części zostały wydane po polsku, myślę, że na piątą także długo nie poczekamy. Moje recenzje kolejnych tomów:
Część pierwsza: „Zatrute ciasteczko”
Część druga: „Badyl na katowski wór”
Część trzecia: „Ucho od śledzia w śmietanie”
Część czwarta: „Tych cieni oczy znieść nie mogą”
Moja ocena: 5/6
No Comments