Siódma trzydzieści, za oknem ciemno, na podłodze kałuże. Ludzie wpatrują się tępo w przestrzeń, o tej porze mało kto ma siłę wyjąć telefon. W tramwaju coraz większy tłok, mimo to jest raczej cicho. Nagle – parsknięcie. Potem chichot. I jeszcze raz, tym razem głośniejszy. Wyrwani z letargu pasażerowie zerkają podejrzliwie na odmieńca. Ten jednak tego nie zauważa. Pogrążony w lekturze, stara się stłumić śmiech, ale nic z tego.
Kto z nas nie był kiedyś takim odmieńcem? Komu nie zdarzyło się parsknąć śmiechem nad książką w tramwaju, autobusie lub pociągu? Mnie nie raz, a że pod koniec stycznia wyjdzie trzecia „Arystokratka„, znowu będę rechotać w drodze do pracy. Chociaż nie, obawiam się, że połknę ją w ciągu kilku godzin wieczornych.
Tymczasem zaś trzy podróżnicze książki, nad którymi ostatnio parskałam śmiechem. W sam raz na nadchodzący za kilka dni Blue Monday (rzekomo najbardziej przygnębiający dzień roku, w 2018 przypada 15 stycznia). Wszystkie trzy są urocze i zabawne, a do tego naprawdę niegłupie!
Alec Le Sueur „Hotel na dachu świata. Pięć lat w Tybecie”, tłum. Agnieszka Bihl
Początkowo nie byłam przekonana do tej książki. Jej autor pracował w pięciogwiazdkowym hotelu w Paryżu, a kiedy postanowił przenieść się do Azji, szukał pracy w kolejnym luksusowym przybytku. Zaproponowano mu jednak coś, czego się nie spodziewał – prowadzenie działu promocji sieciowego hotelu w Lhasie. Nie miał pojęcia ani o Chinach, ani o Tybecie, jego pierwsze wrażenia są więc typowymi przemyśleniami człowieka z Zachodu, którego dziwi wszystko i wszyscy. Bałam się, że lektura, na którą dość długo polowałam, okaże się zbiorem rozczarowujących banałów i czytałam z irytacją. Po kilku stronach jednak roześmiałam się, a po kilkunastu stwierdziłam, że nie będzie źle.
Wyzwania, z jakimi będzie się mierzył nasz narrator, wydają się kompletnie absurdalne. Przykładowo, na początku decyduje się na mało oryginalną formę promocji, a mianowicie wysyłkę materiałów reklamowych. Tylko jak to zrobić, kiedy drukarnia nie potrafi składać prostych linijek i nie dysponuje literą „s”, nowoczesna maszyna do pisania, którą hotel jakiś czas temu zakupił, nie ma litery „a”, zaś z czterech kserokopiarek działa jedna, która brudzi kartki na szaro.
Z podobnymi problemami mierzą się pracownicy wszystkich działów. Do kuchni zamiast steków dostarczone zostają żywe jaki, do przystawienia jednej pieczątki potrzebna bywa dwudziestoosobowa delegacja, zimą z sufitu zwisały sople, ale ogrzewania nie można było włączyć, dopóki nie zajęto ponad 20% pokoi, co się w zimie prawie nie zdarzało. Le Sueur sporo miejsca poświęca hotelowej codzienności, z której trudno się nie śmiać.
Książka byłaby jednak tylko płaskim zbiorem anegdot, gdyby nie fakt, że dotyczy miejsca tak mało znanego, jak Tybet pod chińską okupacją. W dodatku jest to Tybet, którego już nie ma, bo w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat Lhasa zmieniła się bezpowrotnie. Między zabawnymi historyjkami autor przemyca trochę cennych informacji, które pozwalają sobie wyobrazić, jak było w Lhasie pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Choćby tego powodu warto tę książkę przeczytać, przy okazji zaś dostarczając sobie sporą dawkę rozrywki.
Moja ocena: 4/6
Peter Allison „Ucieka tylko jedzenie”, tłum. Ernest Kacperski
Czytałam opowieści z życia przewodnika safari na kilka tygodni przed wyjazdem na safari może nie być najlepszym pomysłem. Allison pracował przez kilka lat na kempingu w Botswanie, sąsiadującej z Namibią, do której się wybierałam. Zdarzyło mu się zostawić turystów w rzece pełnej krokodyli i hipopotamów, ponieważ ścigając stado lwów zapędził się za daleko do wody i utopił samochód, musiał więc pobiec po pomoc. Na szczęście jednak wizja wyjazdu zawsze napełnia mnie spokojem i nic nie jest w stanie wzbudzić we mnie paniki.
Książka Allisona powinna spodobać się zarówno osobom, które lubią podróże, jak i miłośnikom zwierząt, może przede wszystkim tym drugim. Mnóstwo w niej uroczych historii o miodożerach, gepardach, małpach i innych afrykańskich stworzeniach. Jako młody człowiek, Allison wyruszył w podróż po świecie, a kiedy skończyła mu się kasa, znalazł sobie pracę na kempingu w Afryce. Podobnie robią setki ludzi, którzy pracują w hostelach, barach, klubach nurkowych i podobnych miejscach. Kemping w afrykańskim buszu jest jednak wyjątkowo malowniczy, choćby dlatego, że dzikie zwierzęta mogą swobodnie wchodzić na jego teren. Allison nauczył się o nich wiele, a dzisiaj jest znanym przewodnikiem safari. „Ucieka tylko jedzenie” to przyjemna lektura, wybuchy śmiechu są w pakiecie.
Moja ocena: 4/5
„Życie seksualne kanibali. Dwa lata na Pacyfiku” J. Maarten Troost, tłum. Małgorzata Glasenapp
Para młodych ludzi chce ułożyć sobie życie nieszablonowo. Skończyli stosunki międzynarodowe, ale praca w biurze gdzieś w Stanach wydała im się mało atrakcyjna. Rozsyłali więc CV po całym świecie, aż wreszcie Sylvia dostała posadę w Kiribati. Trzy tygodnie później oboje siedzieli już w samolocie.
Po lekturze zaczęłam googlowanie i mogę wam zdradzić, że jeśli w tym momencie pozazdrościliście autorowi książki, możecie pójść w jego ślady. A raczej w ślady jego żony, bo to ona dostała pracę na pacyficznym atolu. Ofert jest całkiem sporo! Poczekajcie jednak z wysyłaniem maili do końca lektury, istnieje duża szansa, że się rozmyślicie.
Maarten i Sylvia trafiają na główną wyspę Kiribati, Tarawę, i szybko przekonują się, że choć na pierwszy rzut oka wygląda sielsko, przy bliższym poznaniu traci sporo ze swego uroku. Bo wskakiwanie prosto z domu do ciepłej, lazurowej wody oceanu brzmi świetnie, to przebywanie w tej wodzie, kiedy kolejne osoby kucają przy brzegu i zaczynają się wypróżniać, fale zaś niosą ich odchody w waszą stronę, do przyjemności raczej nie należy.
Tarawa ma problem ze fekaliami. Nie ma ich gdzie gromadzić, nie ma się ich jak pozbyć. Zatruwają wodę pitną, której zasoby są i tak niewielkie. Wypróżnianie się do oceanu jest więc najpopularniejszą metodą. Jeszcze większy problem stwarzają wszelkie śmieci, zwłaszcza pampersy. Na niewielkich atolach nie ma wysypisk, nikt też śmieci nie wywozi.
Nieciekawie wygląda też jedzenie. Są ryby. Są owoce morza. Czasami trujące. I tyle. Nie ma warzyw, niczego się nie uprawia, owoców jest sporo, ale na innych wyspach. Tarawa jest przeludniona i brakuje wszystkiego. Próba zamówienia prenumeraty New Yorkera kończy się fiaskiem, nie ma więc dostępu do wiadomości ze świata (radio australijskie nadaje wiadomości raz dziennie, ale skupia się na sprawach lokalnych).
Relacja Troosta odczarowuje Kiribati, a jednocześnie sprawia, że ten wyspiarski kraj zaczyna nas interesować. Nigdy wcześniej nie ciekawiły mnie wyspy na Pacyfiku, ale po lekturze miałabym ochotę wybrać się w podróż do Mikronezji. Przemawia do mnie cyniczny styl autora i jego specyficzne poczucie humoru, dowiedziałam się też nadspodziewanie dużo o kraju, o którym większość z nas nie wie prawie niczego. To klasyczna opowieść o zetknięciu dwóch kultur, o odkrywaniu dziwnego i obcego świata, który w powszechnym wyobrażeniu jest rajem, zaś w rzeczywistości okazuje się może nie piekłem, ale w najlepszym razie czyśćcem. Ale Troost trafi także do takich zakątków Kiribati, które można określić mianem rajskich, a czytając o nich, byłam szczerze zdziwiona i jeszcze bardziej zaintrygowana.
Moja ocena: 5/5
No Comments