Stresujący dzień dzisiaj miałam, a odwykłam już od stresów i chyba straciłam zdolność szybkiego ich odreagowywania. Sięgnęłam po najmniej wymagającą książkę, jaka mi wpadła w oko, o stosownym tytule „Chwila zapomnienia”, może pomoże. Na szczęście nic już nie muszę i wciąż mam urlop! Nie wiem, czy jeszcze wrócimy w góry, bo pogoda nie zachęca do takich podróży tam i z powrotem, ale jako że jelenie zaczęły ryczeć w ostatnią noc przed wyjazdem, pokusa może okazać się silna. Jeleń na rykowisku, ta kwintesencja kiczu obśmiana na wszystkie sposoby, jest jednak wart wysiłku, jaki trzeba włożyć, aby go zobaczyć lub choćby usłyszeć. Mnie udało się to po raz pierwszy kilka lat temu podczas bardzo ciekawej imprezy fotograficznej „Bezkrwawe łowy”. Leśnicy do pary z fotografami przyrody wyruszali na kilka dni w las, aby wspólnie upolować najlepszego zwierza. Polowanie oczywiście odbywało się tylko z pomocą obiektywu i kliszy i było wyjątkowym przeżyciem dla obu stron – dla fotografa, bo mógł nauczyć się sporo o podchodzeniu zwierzyny, a dla leśnika, bo musiał postarać się bardziej niż wystawiając zwierzynę dla myśliwego – obiektyw ma jednak inny zasięg niż broń, a w dodatku perspektywa z góry, którą uzyskuje się siedząc na ambonie, jest niekoniecznie ciekawa w przypadku zdjęć zwierząt. Obie strony musiały się więc wspiąć na wyżyny, żeby zdobyć trofeum łowów. Podczas takiego właśnie polowania opiekujący się mną leśniczy najpierw pomógł mi podejść jelenia, dość młodego i dopiero uczącego się ryczeć, a następnie, gdy już zapadła noc, zaprowadził mnie w samo serce rykowiska. Staliśmy na ciemnej leśnej drodze, a kilka metrów obok nas, po obu stronach drogi, ryczały dwa stare samce. Zbliżały się do siebie coraz bardziej, my staliśmy dokładnie pomiędzy nimi, było tak ciemno, że nie widziałam własnej ręki, tylko powietrze wibrowało od ich gróźb. Było to jedna z niezapomnianych chwil, kiedy miałam wrażenie współistnienia z przyrodą, kiedy świat wydawał mi się stary i niezniszczony. Jeśli macie w pobliżu las, wybierzcie się w ciągu najbliższego weekendu późnym wieczorem i posłuchajcie – może i tam odbywa się teraz doroczny spekatkl?
Rozpisałam się, a właściwie rozmarzyłam, a chciałam przecież pisać o domostwie angielskim. Skończyłam bowiem książkę Girouarda i jestem nią zachwycona. Czytałam już wcześniej kilka książek na temat angielskich rezydencji, życia w zamku i w wiktoriańskim domostwie, ale Mark Girouard może pochwalić się wyjątkowo lekkim piórem, które sprawia, że jego architektoniczne rozważania czyta się z wypiekami, nerwowo przewracając kartki, żeby dowiedzieć się, co też nowego architekci wymyślą w kolejnej epoce i dlaczego. Miła odmiana po sporej dawce fikcji, którą sobie ostatnio zaserwowałam.
Bardzo spodobał mi się opis etykiety obowiązującej w siedemnastym wieku podczas przyjmowania znamienitych gości w swoim wiejskim domu. Dom był zbudowany w taki sposób, iż pokoje ułożone były jeden za drugim od najbardziej publicznych do najbardziej prywatnych. W zależności od rangi gościa, mógł on zostać wpuszczony do najbardziej skrajnych lub do najbardziej intymnych pomieszczeń. Z drugiej strony, ważne było też, jak daleko w kierunku drzwi posuwał się gospodarz, aby gościa powitać. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jakim cudem oni nad tym panowali. Zachował się szczegółowy opis jednej z takich wizyt wymagających szczególnego wyrafinowania. W 1703 właściciel rezydencji Petworth, diuk, podejmował króla Hiszpanii. Wśród krewnych gospodarza był także książę Danii, który jako mąż królowej stał wyżej w hierarchii od diuka, dodatkowo komplikując tym sprawę. Jako wyższy rangą, sprawował honory domu, tak jakby był gospodarzem.
Gdy król przybył, został powitany w drzwiach przez księcia i odprowadzony do swoich komnat. Po chwili przerwy, książę wysłał królowi liścik z pytaniem, czy może go odwiedzić. Uzyskał zgodę, przybył do króla, przeszedł przez dwa pierwsze pokoje i stanął w drzwiach sypialni. Król podszedł wtedy do drzwi, nie przekraczając progu, aby go powitać. Zaprosił go do środka, posiedzieli kilka minut wymieniając uprzejme uwagi i książę wrócił do swoich pokoi. Wtedy król wysłał mu liścik z pytaniem, czy może go odwiedzić. Uzyskawszy oczywiście pozwolenie, król wyszedł ze swoich pokoi, zaś książę powitał go na korytarzu, stojąc u szczytu schodów, ponieważ był niższy rangą. Następnie zaprowadził króla do swojej sypialni, gdzie znowu posiedzili kilka minut. W tym czasie zjawił się tam właściciel domu, czyli diuk. Wtedy król spytał, czy może odwiedzić jego żonę. Razem udali się do apartamentów księżnej, która zeszła aż na dół schodów, aby powitać króla. Król wszedł do apartamentów księżnej, ale zaledwie do drugiego w kolejności pokoju, i spędził tam znowu kilka minut. Następnie wszyscy rozeszli się do swoich komant, żeby spokojnie i bez żadnych rytuałów już wrócić wkrótce na wspólną kolację. Naprawdę nie wydaje mi się, żeby było im czego zazdrościć.
Wszystko to działo się tutaj:
Księżna witała króla na dole tych schodów:
No Comments