Chang-rae Lee to jeden z bardziej znanych i docenianych współczesnych pisarzy amerykańskich. Wydana właśnie w Polsce powieść „Kiedy ulegnę” jest czwartą w dorobku tego autora, i podobno najbardziej monumentalną. Faktycznie, jej zasięg obejmuje ponad pół wieku, od wojny w Korei w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku aż do współczesności w Stanach i Europie. Jej ton nie jest bynajmniej epicki – to wyciszona opowieść, w której emocje buzują gdzieś pod przykryciem melancholii.
Początek jest mocny – jedenastoletnia June Han na pierwszych kilku stronach powieści traci całą rodzinę: ojciec i starszy brat zostają zabrani przez wojsko, matka, dwie siostry i braciszek giną w drodze ku mitycznym obozom dla uchodźców, jedno po drugim, w bezsensowny, okrutny sposób. Trudno byłoby zarzucić autorowi epatowanie okrucieństwem, ale wojna opisana jest w sposób naturalistyczny i przejmujący. Od scen pełnych przemocy i głodu ważniejszy jednak jest wpływ, jaki wojna wywiera na jednostki. Losy June przeplatają się z historią Hectora, młodego żołnierza, który ratuje dziewczynkę od śmierci głodowej i sprowadza ją do koreańskiego sierocińca, w którym sam znajduje pracę, oraz z opowieścią o Sylvie Tanner, żonie misjonarza prowadzącego ów sierociniec. Wszyscy troje uwikłują się w nietypowy trójkąt, w którym niewiele jest miłości, więcej strachu i zmor z przeszłości.
Przeszłe i obecne losy trojga bohaterów wciąż się przeplatają, a czytelnik przez ponad 500 stron podróżuje w czasie i przestrzeni, od Chin z czasów japońskiej okupacji w latach trzydziestych, poprzez wojnę koreańską, miasteczko Ilion w stanie Nowy Jork, w którym Hector dorastał, aż do Włoch lat osiemdziesiątych, w których umierająca na raka June szuka zaginionego syna. Ten szeroki zasięg nie przytłacza, opowieść toczy się niespiesznie, z kilkoma zaledwie nagłymi zwrotami akcji, za to z niezwykłą dbałością o detale, w których odmalowywaniu Lee jest prawdziwym mistrzem.
Dziwna jest to powieść. Bohaterowie nie budzą sympatii, ich zachowanie jest często odpychające, a oni sami nie zabiegają o nasze uznanie. Sekrety z ich przeszłości, gdy zostaną już wyjawione, nie stawiają ich w lepszym świetle. Wszyscy przeżyli chwile tak straszne, że trudno wyobrazić sobie życie z takim bagażem wspomnień, ale świadomość tego nie sprawia, że bardziej ich lubimy. Nie wydaje mi się jednak, żeby autorowi na tym zależało. Wojna zmienia jego bohaterów tak, że nikt nie jest w stanie stanąć całkiem po ich stronie, i może tak musi być, bo gdyby byli choć odrobinę bardziej sympatyczni, ich los byłby dla nas nie do zniesienia.
Fabuła także momentami się chwieje. Niespieszna akcja przerywana jest niebezpiecznie melodramatycznymi splotami wydarzeń, których wiarygodność zdaje się autora nie interesować. Postaci Sylvie i Hectora są dość płaskie i schematyczne. A jednak książka broni się, i to bez problemu, postacią głównej bohaterki, absolutnie wiarygodnej, momentami antypatycznej, ale zawsze prawdziwej June, oraz lirycznym, pięknym językiem. Niezrozumienie i brak komunikacji bohaterów wyrażone są tak subtelnie, że nie zauważamy nawet, kiedy zaczynamy ich rozumieć. Lee prowadzi swoją opowieść wolno, w bólach, ale wytrwale. I nawet gdy wydaje nam się, że nie zniesiemy więcej, że to wszystko jest za trudne, zbyt przygnębiające, to słowo za słowem czytamy dalej, wędrując wraz z bohaterami przez ich niespełnione, pełne zawodów życia. I, co zaskakujące, wciąż mamy nadzieję na coś więcej, coś co ich może jeszcze czekać, pomimo iż ta nadzieja nie jest niczym usprawiedliwiona. A jednak oni też ją mają, zaskakując swoją siłą i cierpliwością do życia, które ich tyle razy zawiodło.
Nie jest to powieść o miłości, wbrew temu, co wydawca sugeruje nam na okładce. To powieść o braku zrozumienia, o nieistnieniu prostych recept na życie i na wojnę, o trwaniu w pokorze gdy na walkę nie ma już sił. Nie zachwyciła mnie tak, jak miałam na to nadzieję, ale nie uważam czasu spędzonego nad jej lekturą za stracony. Chang-rae Lee potrafi pisać zachwycająco, i warto mieć na niego oko.
Moja ocena: 4/6
No Comments