osiedle reportażu

Reportaż doskonały

17 listopada 2011

Jaki powinien być reportaż doskonały? Moim zdaniem powinien stawiać pytania i na nie odpowiadać, pokazywać inny kawałek świata tak, aby obce stało się bliskie. Powinien wciągać i poruszać, pokonywać ignorancję i obojętność. Otwierać okno na świat, którego w inny sposób nie moglibyśmy obejrzeć.

Taki idealny reportaż trafia się niezbyt często, choć na szczęście dla nas, czytelników, polska literatura reportażem stoi. Publikuje się u nas sporo świetnych książek reporterskich, a ostatnio ukazała się taka, której nie zawaham się nazwać doskonałą. Wiedziałam, że będzie dobra – zebrała znakomite recenzje, obsypano ją nagrodami, ale dopiero kiedy sama przewróciłam kilkanaście stron, przeszył mnie dreszcz, świadomość, że mam w rękach być może swoją Książkę Roku, a na pewno Literaturę przez duże L.

„Światu nie mamy czego zazdrościć” Barbary Demick uchyla odrobinę szczelną kurtynę, która odgradza jeden z ostatnich reżimów dwudziestego pierwszego wieku od reszty świata. O Korei Północnej nie wiemy zbyt wiele, o codziennym życiu jej mieszkańców prawie nic. Kraj ten skutecznie filtruje jakiekolwiek informacje. Nieliczni cudzoziemcy odwiedzający Koreę oglądają przygotowane specjalnie dla nich widowisko – pokazuje się im tylko najlepiej ubrane i odżywione dzieci, wszędzie towarzyszy im dwóch opiekunów – jednego można by przekupić, dwóch pilnuje się nawzajem. Podstawione kobiety w strojach ludowych siedzą na betonowych ławkach przed pomnikami Kim Ir Sena, udając, że czytają książki. Tylko bystry obserwator dostrzeże czasem coś, co zakłóca sielankowy obraz, na przykład brak skarpetek na nogach kłaniającego się przed pomnikiem żołnierza, ludzi siedzących w kucki przy drodze w normalny dzień pracy. Nie da się zajrzeć do oddalonych od stolicy miast, nie można z nikim porozmawiać. Nawet przedstawiciele organizacji charytatywnych wszędzie poruszają się z obstawą.

Barbara Demick znalazła sposób, aby choć odrobinę uchylić zasłonę. Dotarła do osób, którym udało się z Korei Północnej uciec i namówiła ich na podzielenie się swoimi wspomnieniami. Z blisko setki uciekinierów wybrała szóstkę, której losy stanowią kanwę jej książki. W przeciwieństwie do wcześniejszych, podobnych relacji, skupiła się na ludziach pochodzących z tego samego miejsca – z Chongjinu, trzeciego co do wielkości miasta Korei Północnej, zamkniętego dla obcokrajowców. Leży ono z dala od miejsc udostępnianych turystom. Bliżej stąd do Chin i Władywostoku, niż do Pjongjangu (stolicy Korei Płn., dawniej w języku polskim nazywanej Phenianem, od roku 2006 obowiązuje nazwa Pjongjang). Miasto to zostało szczególnie mocno dotknięte klęską głodu w latach dziewięćdziesiątych, a w jej następstwie to tutaj wyjątkowo silnie rozwinął się czarnorynkowy handel. Ukazując losy szóstki mieszkańców tego miasta, autorka stworzyła jego ciekawy obraz, splecioną z wielu fragmentów mozaikę, pełniejszą niż wszystko, co do tej pory o nim napisano.

Zapewne wielu z was myśli w tej chwili: „no dobrze, może i to jest dobra książka, ale ja nie lubię czytać takich przygnębiających opowieści. Nawet jeśli ją kupię, to będzie stała na półce.” Wystarczy jednak, że ją otworzycie i przeczytacie kilka pierwszych stron, żeby się przekonać, iż kunszt autorki przytrzyma was przy niej do końca. Wszystko rozpoczyna się bowiem niewinnie i wręcz wywrotowo. Oglądamy zdjęcie satelitarne Azji, to właśnie:

Odnalezienie na nim Korei Północnej nie jest trudne – to tam, gdzie nie ma żadnych świateł. Jedyna większa plamka światła to Pjongjang. 23 miliony ludzi żyją tam pogrążone w całkowitych ciemnościach. Brzmi strasznie i przygnębiająco? Oczywiście, ale nie dla każdego. Na pierwszych stronach książki poznajemy historię dwójki młodych ludzi, którzy pod osłoną tego nieprzeniknionego mroku wymyka się na randki. Gdyby w ich mieście było jasno, nie mogliby się spotykać – ona pochodzi z rodziny naznaczonej hańbą – jej ojciec to południowokoreański żołnierz wzięty w niewolę, któremu pozwolono się osiedlić w Korei Północnej. Wszelkie hańby i przewinienia w Korei Północnej obejmują trzy pokolenia, co znaczy że jego zdolne, pracowite i kochające „Ojca Narodu” Kim Ir Sena córki nie będą mogły pójść na studia ani wyjść za mąż za kogoś z lepszej rodziny. Gdy więc jedna z nich, Mi-ran, zakochuje się w pochodzącym z lepszej rodziny Jun-sangu, tylko panujące w kraju ciemności umożliwiają im spotkania.

Szóstkę bohaterów oglądamy w takich właśnie sytuacjach – gdy wbrew wszystkiemu próbują żyć w miarę normalnie. Poznajemy ich marzenia, ambicje, lęki, zaczynamy ich lubić, szanować. I gdy stopniowo do naszej świadomości zaczynają przenikać horrory ich codzienności, jest już za późno – choćby nie wiem jak przygnębiająca była ich rzeczywistość, musimy czytać dalej. Wiemy, że przeżyli, że udało im się uciec – w końcu rozmawiają w Seulu z amerykańską dziennikarką. Ale jak im się to udało, i co najważniejsze – co sprawiło, że przestali wierzyć w reżim, że postanowili zaryzykować wszystko i nielegalnie opuścić swoją ojczyznę, nadaje lekturze prawdziwego suspensu i sprawia, że nie można się od niej oderwać.

Kwestia jest zaiste fascynująca. W Korei Północnej dzieci poddawane są indoktrynacji już w żłobkach. Tytuł książki pochodzi z piosenki, którą zna każde koreańskie dziecko. Wystarczy spytać dowolnego Koreańczyka, co robił, kiedy „TO” się stało, i każdy z nich będzie wiedział, że chodzi o moment, w którym dowiedział się o śmierci Kim Ir Sena. Ludzie płakali wtedy szczerze, dla wielu z nich była to prawdziwa tragedia. Szczelność zasłony rzuconej przez władze sprawia, iż są oni przekonani, iż gdzie indziej na świecie żyje się gorzej. Gdy w latach dziewięćdziesiątych jedzenia było coraz mniej,wielu szczerze wierzyło, iż rząd obcina im racje, żeby zbierać zapasy dla głodnych Koreańczyków z Południa.

Gdy zaczyna się głód, wszystko staje się inne. Czytając o tym, trudno przełknąć cokolwiek – kawałek czekolady, kanapka z serem, jabłko, wszystko staje w gardle. Bo jak można jeść, czytając o sposobach mielenia kory i trawy, o przyrządzaniu niejadalnych roślin tak, aby nie szkodziły, o jedzeniu kolb kukurydzy i wybieraniu niestrawionych resztek z odchodów zwierząt. I wszystko to przy całkowitym zakazie handlowania czymkolwiek, także żywnością. Mi-ran pracuje w przedszkolu, i w pewnym momencie tam również brakuje jakiegokolwiek jedzenia, nawet najcieńszej zupy robionej z liści gotowanych w osolonej wodzie. Dzieci mają przynosić jedzenie z domu, ale większość przychodzi z pustymi rękami. Robią się senne, ociężałe, a potem znikają. A Mi-ran, której, dzięki wyjątkowej zaradności matki jedzenia nie brakuje, nie przychodzi nawet do głowy, żeby się z nimi swoimi racjami podzielić. W Korei Północnej ci, którzy się dzielili, nie przeżyli, żeby opowiedzieć swoje historie.

Dobry reportaż przybliża świat, sprawia, że dostrzegamy podobieństwo między nami, a bohaterami. Czy tak jest w tym wypadku? Czy jesteśmy podobni? Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Książka Barbary Demick pokazuje ludzi, którzy mogliby być tacy, jak my, ale czy jest to możliwe, gdy jest się poddanym takiej indoktrynacji, gdy trzeba wyzbyć się wszelkich ludzkich odruchów, aby przeżyć? Kto z nas jednak wie, jaki stałby się w obliczu podobnego zagrożenia? A ci, którym się udało, pokazują jak strasznym to wszystko było i jest ciężarem, jak trudno im żyć teraz, gdy uciekli, a za ich ucieczkę zapłacili ich bliscy, którzy zostali w kraju, a którzy teraz przebywają w obozach pracy, lub w nich umarli. Siostry, bracia, rodzice, dzieci – każdy kogoś zostawił, i już zawsze będzie musiał żyć z tą świadomością. A z drugiej strony – jak żyć w społeczeństwie, w którym żyją prawie tylko ci, którzy potrafili odwrócić się od głodnego dziecka? Jak o takim społeczeństwie pisać?

To przygnębiająca książka, która nie daje nadziei na rychły upadek reżimu północnokoreańskiego. Jednocześnie jest przesiąknięta głębokim humanizmem. Pokazuje, że nawet w najstraszniejszych okolicznościach człowiek jest w stanie znaleźć piękno, dobro, szczęście. Że potrafi podnieść się, nie tracić nadziei, znaleźć siłę w każdych okolicznościach. Otwiera też lekko drzwi do tego zamkniętego świata, pokazuje że żyją tam zwyczajni, zaradni, pogodni ludzie. I to wszystko dzieje się w tej właśnie chwili.

Reportaż Barbary Demick pokazuje losy zwykłych ludzi na tle historii ich kraju. Ogromna wiedza autorki sprawia, iż niejako mimochodem poznajemy mnóstwo faktów z historii tego kawałka świata. A przy tym wzruszamy, czasem śmiejemy, czasem dziwimy. Tak jak wtedy, gdy Mi-ran po latach spotyka swojego dawnego chłopaka w Seulu, a ich role są całkowicie odwrócone. Ona ma tu rodzinę, jest u siebie, on – pewny siebie student prestiżowej uczelni tutaj nie potrafi się odnaleźć. To on wcześniej zaczął kwestionować reżim, ale ona uciekła wcześniej. Oboje spędzali ze sobą każdą możliwą chwilę, ale żadne nie odważyło się powiedzieć temu drugiemu, że planuje ucieczkę. Nie mogli zaufać nawet najbliższej osobie, bo naraziliby nie tylko siebie, ale przede wszystkim swoją rodzinę.

Doskonały reportaż i wielka literatura. Nie bójcie się tej książki. Jeśli nawet zapłaczecie czytając ją, to dokona się w ten sposób katharsis, i wyjdziecie z tej lektury odnowieni, ostrzeżeni przed tym, czym grozi totalitaryzm, a jednocześnie przepełnieni wiarą w człowieka i jego możliwości.

Moja ocena: 6/6


You Might Also Like

1 Comment

  • Reply Książki roku 2020 – Miasto Książek 31 grudnia 2020 at 12:35

    […] lat temu moją książką roku był reportaż Demick o Korei Północnej (klik). Teraz autorka wzięła na warsztat Tybet, przyglądając się z bliska mieszkańcom miasta Ngaba […]

  • Leave a Reply