Londyn to nie tylko Big Ben, pałac Buckingham i Oxford Street. Tłumy turystów przetaczają się przez centrum każdego dnia, kompletnie pomijając mnóstwo zakątków miasta, które mają bardzo wiele do zaoferowania. Przy każdej wizycie stopniowo odwiedzam kolejne rejony, i tym razem za Waszą namową zdecydowałam się pojechać do Hampstead, dzielnicy pełnej literackich i kulturowych tropów.
Hampstead to jedna z najwyżej położonych części Londynu. Do połowy siedemnastego wieku była to stosunkowo niewielka wioska, zamieszkana przez około 600 osób i całkowicie niezależna od leżącego nieco niżej Londynu. Pod koniec stulecia mieszkańcy stolicy zorientowali się, że powietrze w Hampstead jest zdecydowanie czystsze i zdrowsze, a że w mieście wybuchały wtedy częste epidemie gruźlicy, cholery i ospy, co bardziej zamożni zaczęli kupować domy w Hampstead. W trakcie wieku osiemnastego wioska zmieniła się w małe miasteczko uzdrowiskowe, aby z początkiem wieku dziewiętnastego stać się kolejnym przedmieściem stolicy.
Hampstead wciąż jest bardzo ładne – ma mnóstwo terenów zielonych, ukrytych ogrodów, alejek i stawów, a do tego znajdują się tu świetnie zachowane uliczki i domy z epoki georgiańskiej. Spacer, na który wyruszyłam z bratem i koleżanką, zaczęliśmy właśnie od takiej uliczki – Church Street, jednej z najlepiej zachowanych oryginalnych osiemnastowiecznych ulic Londynu.
Pod numerem 26 mieszkał tu Lord Alfred Douglas, zwany Bosie, kochanek OscaraWilde’a. Wilde bardzo drogo zapłacił za ten związek – za nieprzyzwoite zachowanie został skazany na więzienie i ciężkie roboty. Po wyjściu na wolność próbował wrócić do swojego kochanka, ale ten już go nie chciał. Wilde wyemigrował i zmarł wkrótce potem. Douglas natomiast ożenił się niedługo po śmierci Wilde’a…
Pod numerem 17 w latach 1909 – 1912 mieszkał H. G. Wells, autor „Wojny światów”.
Uliczką Church Row dochodzimy do osiemnastowiecznego kościoła St-John-at-Hampstead. W tym samym miejscu, we wcześniej istniejącym kościele, dwudziestu sześciu mnichów z Londynu zabarykadowało się w roku 1349, próbując w ten sposób uciec przed epidemią dżumy – niestety bezskutecznie. Kościół jest otoczony przez urokliwy, bardzo klimatyczny cmentarz, który najprawdopodobniej posłużył Bramowi Stokerowi jako inspiracja do sceny z „Drakuli”, w której dwaj główni bohaterowie wychodzą po ciemku z pobliskiej gospody (która oczywiście nadal istnieje) aby udać się na cmentarz na grób Lucy. Na cmentarzu tym można oczywiście znaleźć groby wielu znanych osób, między innymi Johna Constable’a, wielkiego malarza romantycznego. Ja nie mogłam nie poszukać grobu ciotki Jane Austen, chociaż wydawało się to niemożliwe do wykonania. Groby są często częściowo zawalone, napisy zatarte, a wszystko zarośnięte prawdziwym gąszczem. Na szczęście przy wejściu jest mapka, wiadomo więc, w której części cmentarza szukać i jakimś cudem udało się! Zauważyłam przysypaną liśćmi i gałązkami płytę.
Idąc tropami literackimi, odszukaliśmy jeszcze kilka grobów, w tym grób chłopca, który stanowił pierwowzór postaci Piotrusia Pana. George Llewelyn, bodajże wujek powieściopisarki Daphne du Maurier, spacerował kiedyś ze swoim bratem Jackiem po ogrodach Kensington, gdzie spotkał J. M. Barriego. Nawiązana wtedy znajomość stała się inspiracją do napisania „Piotrusia Pana”. Barrie stał się opiekunem obu chłopców i ich pozostałych trzech braci, gdy ich matka zmarła na raka piersi. Los całej rodziny był raczej smutny – Michael, który prawdopodobnie był bezpośrednim wzorem dla postaci stworzonej przez Barriego, utonął w wieku lat 21 w tajemniczych okolicznościach. George zginął w czasie II wojny światowej, a Peter popełnił samobójstwo na stacji metra.
Po wyjściu z cmentarza poszliśmy dalej tą samą uliczką, podobno nawiedzaną przez ducha rudowłosej dziewczyny, która zamordowała własne dziecko – wielu ludzi twierdzi, że odczuło nagły spadek temperatury idąc tamtędy. Następnie wąskimi i krętymi dróżkami wspięliśmy się na wzgórze Mount Vernon, przechodząc obok domu Roberta Louisa Stevensona, autora „Wyspy skarbów” i wielu innych powieści mojego dzieciństwa. Pisarz próbował się tutaj wyleczyć z gruźlicy, gdy jednak okazało się, że klimat Hampstead mu nie pomaga, wyjechał na Samoa i tam ostatecznie zmarł w wieku lat 44.
Po zejściu z Mount Vernon pobłądziliśmy chwilę, szukając pubu, w którym upijali się dr Johnson i James Boswell. Znaleźliśmy go wciśniętego w ciasny zaułek, wciąż można tam wypić piwo, nasłuchując głosów z przeszłości.
Chwilę później przed nami wyłonił się niezwykły dom – w oślepiającym słońcu lśnił bielą, a kształtem coś dziwnie przypominał. Sprawdziliśmy w przewodniku i rzeczywiście – staliśmy przed Admiral’s House, który występuje w książce o Mary Poppins. W powieści mieszka w nim ekscentryczny admirał Boon, który ze swego domu o kształcie okrętu strzela kulami armatnimi. Dom Admirała nie wygląda wprawdzie jak okręt, ale faktycznie jest oryginalny i może się ze statkiem kojarzyć.
Tuż obok, w znacznie skromniejszym budyneczku, mieszkał John Galsworthy, który właśnie tutaj napisał „Sagę rodu Forsyte’ów”. Tutaj też pocztą doręczono mu medal noblowski, jako że był wtedy zbyt chory, żeby pojechać do Sztokholmu i go odebrać osobiście.
Zrobiło się już bardzo gorąco, więc aby zaoszczędzić sobie bardzo długiej wędrówki, wsiedliśmy w autobus, którym podjechaliśmy do Wildwood Terrace. Chcieliśmy odszukać chatkę, w której swego czasu mieszkał William Blake, a później przez dwa tygodnie Charles Dickens. Chatka położona jest na uboczu, w lesie, i niestety okazało się, że poszliśmy w złym kierunku. Przeszliśmy przez bardzo ładny lasek i wyszliśmy praktycznie koło tego samego przystanku autobusowego. Nie bardzo wiedząc, gdzie zboczyliśmy z trasy, postanowiliśmy po prostu podjechać jeszcze kawałek, kierując się tym razem do osiemnastowiecznej rezydencji położonej w parku nieopodal.
Kenwood House to piękna georgiańska willa, położona na wzgórzu, z którego roztaczają się wspaniałe widoki. Wewnątrz znajduje się kolekcja obrazów i miniatur, zawierająca prawdziwe perełki – płótna Rembrandta (w tym słynny autoportret), Vermeera, i co mnie szczególnie zachwyciło, wspaniały zbiór portretów pędzla Gainsborough, Reynoldsa i innych osiemnastowiecznych portrecistów. Wstęp jest darmowy, więc naprawdę warto się tam wybrać. W domu znajduje się również bardzo malownicza, choć chyba mało praktyczna biblioteka. Jest tak wielka, że dwieście lat temu na pewno nie dało się jej ogrzać i książki prawdopodobnie czytano gdzie indziej, zaś ten pokój służył do chwalenia się przed gośćmi zgromadzonymi woluminami.
Po krótki pikniku na trawniku przed domem skierowaliśmy się z powrotem do centrum Hampstead, aby tym razem przejść kawałek w innym kierunku. Celem było najbardziej chyba znane literackie miejsce tej dzielnicy – dom Keatsa, a raczej dom, w którym Keats spędził ostatnie i najbardziej płodne lata swojego życia, jako że dom nie należał do niego, lecz do jego przyjaciela Charlesa Browna. Połowę domu zamieszkiwała rodzina Fanny Brawne, w której młody poeta się zakochał – historię tego związku można zobaczyć w filmie „Jaśniejsza od gwiazd” („Bright star”).
Dom jest bardzo mały. Robi podobne wrażenie, jak dom Jane Austen. Wręcz trudno uwierzyć, że tyle osób mogło mieszkać na tak niewielkiej przestrzeni! Jest za to otoczony przez ogród – to tutaj śpiewał słowik, inspirując Keatsa do napisania słynnej ody. Być może działo się to w miejscu tej ławeczki?
Z domu Keatsa powoli wracaliśmy w stronę stacji. Zboczyliśmy jeszcze trochę z drogi, aby wspiąć się na dość strome wzgórze, na szczycie którego mieszkał dziadek Daphne du Maurier, autorki mojej ukochanej „Rebeki”. Dom, w którym pisarka spędziła sporą część dzieciństwa, jest ogrodzony solidnym murem – dawniej mieściło się w nim więzienie.
To było już ostatnie miejsce na naszej trasie, a Hampstead ma jeszcze wciąż sporo do zaoferowania. Nie byliśmy w domu D.H. Lawrence’a, nie znaleźliśmy chatki Blake’a, zamknięty był też Fenton House, jeden z najlepiej zachowanych domów mieszczańskich z siedemnastego wieku. Można by wymieniać długo, bo Hampstead miało naprawdę wielu znanych mieszkańców. Panuje tam atmosfera małego miasteczka, nie czuć właściwie, że jest się w prawdziwej metropolii. Słoneczna pogoda przyczyniła się jeszcze do prawdziwie sielskiej atmosfery tego dnia. W dodatku w Oxfamie naprzeciwko stacji Hampstead udało mi się znaleźć od dawna szukaną książkę! To trochę inny Londyn, ale równie fascynujący.
Na spacerze i przy pisaniu tego tekstu korzystałam z książki „London Hidden Walks” Stephena Millara, która okazała się świetnym zakupem. Zawiera opis 13 tras spacerowych, prowadzących po mniej znanych zakątkach Londynu. Są to trasy dla zaprawionych piechurów, jako że niektóre z nich są naprawdę długie. My zmodyfikowaliśmy trasę po Hampstead, przystosowując ją do własnych potrzeb i oczywiście gubiąc się po drodze i zaglądając w różne przykuwające naszą uwagę kąty. Tym niemniej książka okazała się niezwykle przydatna, wskazując miejsca, które łatwo mogliśmy ominąć, bo były ukryte w bocznej uliczce lub za wzgórzem. Liczę na to, że uda mi się przejść jeszcze kilka innych tras z tej książki – bardzo kusi spacer wzdłuż południowego brzegu Tamizy!
No Comments