Pierwszy września budzi w wielu z nas sprzeczne emocje. Z jednej strony oddychamy z ulgą na myśl, że nie musimy już uczyć się do klasówek, siedzieć na nudnych lekcjach jak na szpilkach, a słusznie lub niesłusznie zarobione kiepskie oceny ukrywać przed rodzicami. Z drugiej – życie po szkole bywa równie uciążliwe, służbowe spotkania męczą, a stresu co najmniej tyle samo. Poza tym często bywa tak, że dopiero jako dorośli doceniamy możliwość uczenia się różnych ciekawych rzeczy o świecie, rzeczy, które kiedyś nas niestety niezbyt ciekawiły. Dobrowolnie sięgamy po lektury, które kiedyś wywoływały w nas dreszcze – Nad Niemnem, Lalka, Chłopi… Obraz szkoły we wspomnieniach jakoś się dziwnie wygładza i nabiera pastelowych barw.
Myślę, że niemały wpływ na to mają lektury, w których miejscem akcji jest szkoła idealna – szkoła, w której kwitnie życie towarzyskie, nauczyciele mają powołanie i są jacyś tacy ludzcy, a wszystko spowite jest atmosferą magii. Kto z nas nie chciał choć na chwilę wrócić do czasów szkolnych, czytając o nauce w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie? Oczywiście, sięgnęłam tutaj po najbardziej spektakularny przykład. Hogwart jest po prostu idealny – zamiast lekcji wychowania fizycznego jest latanie na miotle, zajęcia pozalekcyjne to na przykład gra w quidditcha, zaś wśród przedmiotów obowiązkowych są zaklęcia i obrona przed czarną magią. Nie bez znaczenia są klimatyczne sypialnie, ogromne sale wspólne z kominkami, uczty wyprawiane z wielu różnych okazji i sowy przynoszące listy od rodziców. Moja córka, która kończy wkrótce 11 lat, z pewnością po cichu marzy o tym, że list z Hogwartu wkrótce do niej przyjdzie, i szczerze mówiąc, żałuję, że nie mam 11 lat i nie mogę się już łudzić.
Źródło: harrypotter.wikia.com
Nie jest to jednak jedyna szkoła magii, do której chętnie bym uczęszczała. Nie jestem pewna, czy szkoła czarnoksiężników na wyspie Roke, opisana przez Ursulę Le Guin w Ziemiomorzu, nie jest równie kuszącą opcją. Roke to Wyspa Mędrców, na której spotkać można mistrzów różnych dziedzin. Mają indywidualne podejście do ucznia, każdy może zostać tam kimś wyjątkowym. No i mają wspaniałą bibliotekę.
Szkoła nie musi być magiczna, żeby kusić mola książkowego. Staroświecka pensja dla panien, taka, jak w Tajemniczym opiekunie, była moim marzeniem przez wiele lat. Wspaniały, ambitny program nauczania, wspólnota uczęszczających do niej dziewcząt, i możliwości otwierające się przed każdą pensjonariuszką. Oczywiście, podobnie elitarna była szkoła, do której uczęszczała Sara Crew, czyli Mała księżniczka, ale jednak wiele zależy od przełożonej oraz od innych dziewcząt – akurat ta szkoła nie była obiektem moich marzeń, czemu się chyba nie dziwicie.
Oczywiście dla czytelnika taka surowa pensja z wymaganiami to bardzo atrakcyjne miejsce akcji. Weźmy na przykład Tajemnicę Abigel. Oczywiście, nie chciałabym sama poddać się takiemu rygorowi, nie życzyłabym też tego mojej córce, choć czasem wydaje mi się, że nie byłoby to całkiem złym pomysłem. Szkoła surowa, z tradycjami, taka jak w Jane Eyre, może i bywa strasznym miejscem, ale z pewnością można tam nauczyć się przetrwania, a także zawiązać niezwykłe przyjaźnie.
Miejscem zupełnie innym są niewielkie, wiejskie szkoły, w których uczniowie w różnym wieku uczą się razem w jednej sali, nauczycielka jest zawsze młoda, wesoła i przyjazna, zaś uczniowie mało może ambitni, ale za to skorzy do psot. Do takiej szkoły uczęszczały Dzieci z Bullerbyn, o ile nie przeszkodziła im w tym burza śnieżna. W takiej najpierw uczennicą, a następnie nauczycielką była rudowłosa Ania Shirley. Nie mieściło mi się w głowie, jak to możliwe, że dzieci z różnych klas uczą się razem, ale taka opcja wydawała mi się niezwykle kusząca. A już spędzanie przerw na dworze, gdzieś na łące albo pod lasem, to po prostu marzenie.
I wreszcie nieco przaśna, dobrze mi znana szkoła rodem z PRLu, w której nauczycielki zawsze były surowe i patrzyły z góry na uczniów przez okulary w rogowych oprawkach, dyro był przeważnie dość poczciwy, choć na wszelki wypadek lepiej go było unikać, zaś uczniowie tworzyli zgraną paczkę, zwartą i gotową do wszelkich psot. Tak jak w Głowie na tranzystorach, Sposobie na Alcybiadesa i niezliczonych innych powieściach dla młodzieży, którymi zaczytywałam się w dzieciństwie.
Zastanawiam się, czy we współczesnych powieściach dla młodzieży ten wyidealizowany obraz szkoły jeszcze się pojawia. Nastoletnie czytelniczki chętnie sięgają teraz po bardzo modne antyutopie, a te często przedstawiają szkołę jako miejsce indoktrynacji, pełne zagrożeń i fałszu. Może lepsze skojarzenia budzą elitarne szkoły dla wampirów, upadłych aniołów i tym podobnych, ale nie jestem przekonana. W literaturze polskiej mamy jednak cykl, który dzieje się w szkole, i choć ta występuje raczej w tle, jest miejscem całkiem ciekawym, takim, w którym zawiera się przyjaźnie, rozwiązuje zagadki i snuje plany. Cykl ten to Feliks, Net i Nika, zaś trójka głównych bohaterów to bardzo pomysłowi gimnazjaliści, wierni przyjaciele, dobrze wykorzystujący zdobycze nauki, choć swoją wiedzę niekoniecznie nabyli w szkole.
Nie jestem wprawdzie całkiem przekonana, że naprawdę chciałabym znowu chodzić do szkoły. Pracując na uczelni, atmosfery studiowania mam pod dostatkiem, w dodatku sama wciąż się czegoś uczę. Chciałabym, żeby do jakiejś wyjątkowej szkoły trafiła kiedyś moja córka, ale jeśli się tak nie zdarzy, to trudno – będziemy od czasu do czasu przenosić się w lekturze do fikcyjnych szkół marzeń.
A wy do jakich szkół z książek chcieliście kiedyś chodzić? A może wręcz przeciwnie, woleliście myśleć o tym, jak to dobrze, że nie musieliście do jakiejś fikcyjnej szkoły uczęszczać?
No Comments