Seria kryminałów Mari Jungstedt przyciąga moją uwagę ze względu na miejsce akcji – mam słabość do książek, które dzieją się na wyspach. Pierwsza część tego osadzonego na Gottlandii cyklu okazała się lekturą może mało oryginalną, ale ze wszech miar przyjemną, niestety, o części drugiej nie mogę powiedzieć tego samego. I to nie dlatego, żeby była dużo słabsza od pierwszej, ale dlatego, że wydawnictwo zepsuło mi całą przyjemność z lektury, umieszczając na okładce streszczenie praktycznie całej akcji. Nie przesadzam – na tylnej stronie okładki są informacje o tym, co się dzieje aż do 313 strony, a książka ma w sumie 365 stron… W zasadzie można było równie dobrze napisać, kto jest mordercą, zaoszczędziłabym może trochę czasu i pieniędzy…
W związku z tym trudno mi ocenić tę książkę. Nudziłam się, czytając ją, ale być może, gdybym nie wiedziała, co będzie dalej, wciągnęłaby mnie bardziej. Mamy tu przecież całkiem sympatycznego i wcale nie nieurotycznego inspektora, mamy kilkoro interesujących postaci w tle, zasypaną śniegiem, melancholijną Gotlandię i kilka problemów społecznych poruszonych nienachalnie. Brakuje wprawdzie dobrego zakończenia, nieco mniej przewidywalnego, brakuje jakiejkolwiek oryginalności, ale generalnie książka ma trochę atutów. Tym bardziej żałuję, że nie dane mi było się nimi cieszyć. Jeśli więc chcecie przekonać się, co znowu wydarzy się na pozornie spokojnej Gotlandii, spróbujcie nie zaglądać na tylną stronę okładki…
Moja ocena: 3/6
No Comments