Czasem nie chcę wiedzieć za wiele, zanim otworzę książkę. Nie czytam recenzji, nie przeszukuję netu, albo nie chcę wiedzieć, albo nie mam czasu, a podskórnie czuję, że i tak po książkę sięgnę. Tak było z „Żoną tygrysa” – przy okazji ogłaszania nominacji do Orange Prize przeczytałam o niej kilka zdań, zapadły mi w pamięć, i gdy zobaczyłam książkę w polskiej księgarni, kupiłam ją bez namysłu. I dobrze, bo i tak nic, co o niej mogłam przeczytać, nie przygotowałoby mnie na jazdę bez trzymanki krętymi bałkańskimi dróżkami. „Żona tygrysa” to bowiem nieco mroczna, przejmująca, a zarazem wisielczo zabawna podróż przez skomplikowaną historię Bałkanów, które pióro Obreht zamienia w krainę z baśni, nienazwany ląd pełen przesądów, zamieszkany przez najdziwniejsze postaci.
Historią ramową jest podróż narratorki, Natalii Stefanović, młodej lekarki, do sąsiedniego kraju, aby zaszczepić dzieci z wiejskiego sierocińca. W drodze dowiaduje się, że zmarł jej ukochany dziadek, z którym była mocno związana. Co więcej, zmarł w maleńkiej miejscowości położonej daleko od domu, i nikt nie wie, po co w ogóle tam pojechał. Gdy okazuje się, że miejscowość ta leży nieopodal sierocińca, będącego celem podróży Natalii, postanawia ona dowiedzieć się czegoś więcej.
Poznawanie prawdy o ostatniej podróży dziadka jest jednak tylko racjonalnym pretekstem do snucia opowieści, które pozornie tylko luźno wiążą się z postacią zmarłego dziadka. Tea Obreht okazuje się rasową opowiadaczką historii, które przeplatają się ze sobą swobodnie, czasem prowadzą nas na manowce, a czasem potrafią zaskoczyć tak, że tracimy na moment dech w piersi z wrażenia. Historie straszne i smutne, oparte na faktach i kompletnie nieprawdopodobne razem składają się na historię tego nieszczęsnego kawałka świata, historię pełną przemocy, podejrzeń i przesądów. W centrum tych opowieści znajdują się tygrys, który podczas II wojny światowej ucieka z bombardowanego zoo w, jak się domyślamy, Belgradzie; głuchoniema dziewczyna z zapadłej wioski, która potrafiła go oswoić; oraz mężczyzna, który twierdzi, że jest nieśmiertelny. Ich opowieści, trochę straszne, bardzo smutne, a jednocześnie dziwnie fascynujące, kryją w sobie prawdę nie tylko o dziadku Natalii, ale także składają się na metaforyczny obraz byłej Jugosławii. Jugosławia staje się tu krainą niemalże mityczną, jaką zresztą musiała być dla autorki, która spędziła w Belgradzie pierwsze siedem lat życia. Jej Jugosławia to kraj niewielkich, zagubionych w lasach wiosek, wędrownych kuglarzy, kraj zamieszkany przez wilki i niedźwiedzie, piękny, choć nieco straszny. Dotknięta przez dwie wojny Jugosławia jakoś przetrwała, by potem sama się zniszczyć w jeszcze straszniejszej wojnie domowej – straszniejszej, bo „kiedy wiadomo, o co toczy się walka – o wyzwolenie czy w obronie niewinnych – zawsze jest nadzieja, że kiedyś się skończy. Ale kiedy chodzi o rozplątanie splątanego kłębka – o nazwiska, korzenie, powiązanie własnego imienia z konkretnym miejscem czy zdarzeniem – wtedy (…) walka nie ma końca.” I tak po II wojnie światowej w zbombardowanym zoo ponownie zamieszkały słonie, lwy i tygrysy, ale po wojnie domowej nie było dla nich ratunku – w stresie zjadały same siebie, obgryzając sobie łapy do kości i zabijając własne potomstwo, tak jak Jugosławia pożarła własne dzieci.
Ale Bałkany w wizji Obreht to nie tylko kraj poraniony wojną. Jej nieujarzmiona wyobraźnia przekształciła je w krainę magiczną, w której wszystko jest możliwe. Ludzie wiedzą tu nie tylko, jak żyć, ale także – jak umrzeć. Wiedza o przejściu na drugą stronę nie została tu jeszcze zatracona, i nawet Natalia – trzeźwy głos w tej nieprawdopodobnej opowieści, przekracza pewną granicę, cienką linię, za którą wierzy się w niemożliwe. Autorka jednak potrafi wodzić czytelnika za nos, zostawiając nas ostatecznie jedynie z wiarą. Przecież nawet główny bohater, dziadek Natalii, gdy założył się z Nieśmiertelnikiem, że ten jednak jest śmiertelny, nie potrafił pogodzić się z porażką i podważył dane mu dowody. A może po prostu nie chciał rozstać się z swoją ukochaną książką, „Księgą dżungli”, którą przegrał w zakładzie?
Téa Obreht napisała bardzo intrygującą powieść, która potrafi porwać czytelnika i z pewnością nikogo nie zostawi obojętnym. A przecież autorka ma dopiero 26 lat, zaś większa część książki powstała już 4 lata temu! The New York Times umieścił ją na liście najbardziej obiecujących młodych pisarzy jeszcze zanim opublikowała swoją pierwszą książkę. Gdy już ją wydała, dostała za nią prestiżową Orange Prize for Fiction (jako najmłodsza laureatka w historii nagrody) oraz znalazła się w finale nie mniej prestiżowej National Book Award. Prawa do swojej kolejnej książki, choć ta jeszcze nie powstała, sprzedała za ponad 500 000$. To wszystko brzmi wyjątkowo imponująco. „Żona tygrysa” nie jest aż takim objawieniem, jakiego można by się po tych zachwytach spodziewać, ale to bardzo dobra książka, i powiem szczerze, że nie mogę doczekać się, co jeszcze wyjdzie spod pióra autorki o tak bujnej wyobraźni. Tym bardziej, że mimo młodego wieku, Téa Obreht swoje przeżyła – wyemigrowała z rodziną najpierw na Cypr, następnie do Egiptu, aby ostatecznie zamieszkać w Stanach.
Jeśli doczytaliście aż dotąd i wydaje wam się, że wiecie już co nieco o „Żonie tygrysa”, to się mylicie. Tak jak napisałam na początku – żadna recenzja nie przygotuje was na spotkanie z tą książką. Jeśli chcecie wiedzieć, kim była żona tygrysa, jeśli w dzieciństwie byliście zauroczeni „Księgą dżungli”, lub jeśli czasem czujecie się nieswojo na rozstajnych drogach, musicie sami zajrzeć do tej książki i odkryć dla siebie jej czar.
Moja ocena: 5/6
No Comments