dzielnica fikcji

Jak czytać książki i ocalić kręgosłup

27 września 2013

Powiedzmy sobie szczerze – czytanie zdrowe nie jest. Oczywiście nie mówię tutaj o zdrowiu psychicznym, bo na nie akurat oddawanie się lekturze powinno wpływać raczej pozytywnie. Ale zwijanie się w kłębek na fotelu na długie godziny, podpieranie raz na jednym, raz na drugim boku na kanapie, wpatrywanie w często zbyt drobny druk przy świetle lampki późno w nocy? O ile jakimś cudem udało mi się nie zepsuć sobie jeszcze wzroku, to skrzywienie kręgosłupa zdiagnozowano u mnie już kiedy miałam siedem lat. Potem nie było lepiej. Dzieciństwo i młodość spędziłam bardzo aktywnie, tańcząc, ćwicząc, chodząc po górach. Ale wraz z rozpoczęciem pracy najpierw na jeden etat, potem na więcej, zaczęłam zaniedbywać ruch. Wychowywanie dziecka, praca także w weekendy i zajmowanie się domem nie zostawia dużo czasu wolnego. Na książki znajdowałam go zawsze, bez nich nie mogłabym żyć, ale na to, żeby zadbać o swoje plecy – już niekoniecznie.

Z upływem lat zaczęłam narzekać na bóle kręgosłupa, przybyło mi też kilka kilogramów, ale powtarzałam sobie, że na razie nie mam czasu, żeby coś zmienić. Odżywiałam się zawsze zdrowo, i sądziłam, że to wystarczy. Wierzyłam wręcz, że choć ćwiczę cokolwiek raczej od przypadku do przypadku, wciąż mam niezłą kondycję. Kiedy jednak pojechaliśmy do Indonezji, wiedziałam, że nie mam dość siły, aby pójść z U na szczyt wulkanu Rinjani – on spędzał wspaniale czas na trzydniowym trekkingu, a ja leżałam na plaży, żałując że moja kondycja gdzieś przepadła…

Brzmi znajomo? Jestem przekonana, że to nie tylko moja historia. Czytanie książek jest cudownym zajęciem, ale jeśli spędzamy osiem godzin siedząc przed komputerem, to relaks również na siedząco nie jest najlepszym pomysłem. Ja ocknęłam się, gdy nawracający co kilka miesięcy ból pleców zaczął poważnie utrudniać życie codzienne, i gdy zdałam sobie sprawę, że boję się wejść na wagę.

Ponieważ wcześniej już zaliczyłam próby zapisania się na fitness, basen itp, postanowiłam, że tym razem spróbuję inaczej. Bez inwestowania w karnety i wiązania się godzinami zajęć. Przy moim trybie życia trudno było zobligować się, że o określonej porze będę mogła pójść ćwiczyć. Wyciągnęłam więc z szafy stare adidasy, dres, i zaczęłam biegać.

Dlaczego akurat bieganie? Po prostu uległam modzie – biega teraz tak dużo osób, że nie jest trudno dołączyć – nikt nie zwraca już uwagi na biegacza truchtającego po osiedlowych ścieżkach. Poza tym obok naszego domu przebiega trasa poznańskich półmaratonów i maratonów i od lat już wychodziliśmy kibicować śmiałkom, których podziwiałam całym sercem. I od lat zadziwiało mnie, jak uśmiechnięci byli ludzi, którzy przecież mieli za sobą 20 kilometrów biegu, a przed sobą kolejne 20! Biegli młodzi, starzy, dziewczyny w moim wieku, panowie z brzuszkami. Dlaczego więc nie ja?


Pierwszy raz poszłam biegać prawie rok temu, dzień po poznańskim maratonie. Zasapana, podłamana brakiem kondycji postanowiłam, że nie odpuszczę łatwo. Przeszukałam internet, znalazłam plan treningowy dla osób całkowicie początkujących, i po kilku tygodniach byłam w stanie biec pół godziny bez zatrzymania. Kupiłam porządne buty i wiedziałam, że się wciągnęłam.

Bieganie to znakomity sport – pozornie ciężki, ale umożliwia robienie niesamowicie szybkich postępów, przez co jest bardzo motywujący. Na początku poprawę widać praktycznie co tydzień! W dodatku szybko traci się na wadze, można podbiec do tramwaju bez zadyszki, a jeśli biega się w popularnym miejscu, łatwo poczuć się częścią biegowej społeczności, gdy inni biegający zaczynają cię pozdrawiać. Żeby nie odpuścić przy pierwszym deszczu, wyznaczyłam sobie cel – półmaraton na wiosnę, który wtedy wydawał się równie odległy i nieosiągalny, jak wejście na Mont Everest! Namówiłam na wspólne bieganie koleżankę z pracy, a po kilku tygodniach odważyłam się pójść na spotkanie biegowe, o którym przeczytałam w internecie. Z grupą było o wiele łatwiej. Wprawdzie nie mogłam zrozumieć, jakim cudem oni potrafią spokojnie rozmawiać podczas pięciokilometrowego biegu, podczas gdy ja walczyłam, żeby nie wypluć płuc, ale wiedziałam, że i ja kiedyś tak będę mogła.

Minęła zima, podczas której wiele razy kusiło mnie, żeby zamiast wychodzić w legginsach na śnieg i błoto, zostać w fotelu pod kocem i z książką, ale przeważnie jakoś udawało mi się zwalczyć lenistwo. I w końcu, sama w to nie wierząc, razem z przyjaciółką stanęłyśmy w kwietniu na starcie półmaratonu!

W ciągu pół roku biegania ubyło mi 10 kg i zapomniałam, co to znaczy ból pleców!

Ponieważ mam taką naturę, że jak już coś zaczynam, to wkładam w to całą duszę, na półmaratonie się nie skończyło. Nie mogło – bieganie wciąga i uzależnia, gdy raz poczuje się euforię, jaką przynosi przekroczenie mety wyścigu, albo przebiegnięcie pięknej trasy w świeży, letni poranek, trudno przestać to robić. I jeśli wszystko dobrze pójdzie, to za dwa tygodnie przeistoczę się z kanapowego mola książkowego w maratończyka! Przyznaję, że sama w to nie mogę uwierzyć.

Przyznaję – maraton to nie przelewki, i właściwie nie mogę powiedzieć, że jest zdrowy. Na szczęście zdrowiu sprzyjają same przygotowania. Tym razem najczęściej trenuję sama, zaspokajając potrzebę czytania za pomocą audiobooków. Nie pozwalam sobie na słuchanie ich, kiedy nie biegnę – w ten sposób mam dodatkową motywację, żeby wyjść na trening. Zwłaszcza gdy słucham czegoś wyjątkowo wciągającego (w tej chwili jest to „Bezcenny” Miłoszewskiego).

Trenuję sama, ale nie bez wsparcia – udało mi się dostać do Drużyny Gazety Wyborczej i trenuję pod okiem prawdziwego trenera! Jest nas piątka debiutantów, wszyscy chyba jednakowo przerażeni tym, na co się porwali 🙂 Przeczytać o nas można tutaj. Fajnie jest biegać z kimś. Polecam różne grupy biegowe – w Poznaniu przede wszystkim Kobiety biegają i Night Runners, ale wiem, że w całej Polsce takich grup jest mnóstwo.

Jeśli również spędzacie znaczną część życia na kanapie, a skoro czytacie Miasto Książek, to jest to dość prawdopodobne, zastanówcie się czasem, czy nie warto od czasu do czasu odłożyć książki, założyć sportowe buty i potruchtać po parku? Wasz kręgosłup będzie wam wdzięczny. I kto wie, może za kilka miesięcy spotkamy się na trasie jakiegoś biegu?:) Nawet nie zauważycie, kiedy bieganie was wciągnie niczym najlepszy kryminał.

Na koniec mały apel – jesień to sezon maratonów. Jeśli mieszkacie w mieście, w którym odbywa się maraton lub krótszy bieg, bądźcie wyrozumiali! Tak, maraton oznacza zablokowane przez kilka godzin ulice. Ale może, zamiast irytować się, że nie możecie właśnie w tej chwili dojechać do księgarni po nową lekturę (bo przecież w żadnym innym celu nie ruszalibyście się z domu w niedzielę, prawda?;)), wyjdźcie na spacer i przy okazji pokibicujcie biegaczom! Taki doping od przechodniów potrafi zdziałać cuda. Może właśnie dzięki wam ktoś znajdzie w sobie siły, których już prawie nie miał? A przy okazji pozytywna energia, która towarzyszy takim biegom, udzieli się i wam. Ja po kilku latach kibicowania znalazłam w sobie motywację, żeby spróbować własnych sił. Moja córka, kibicująca na maratonach odkąd zaczęła chodzić, też ma ochotę wystartować w biegu dla dzieci. 

Biegacie? Słuchacie książek podczas ćwiczeń? Podzielcie się tytułami, które nadają się do słuchania w takich warunkach, jak również innymi pomysłami na to, jak mól książkowy może zachować zdrowie. A za dwa tygodnie trzymajcie za mnie kciuki, bo mam wrażenie, że poniosła mnie fantazja rozbudzona wieloma latami czytania i zderzenie z maratońską „ścianą” będzie bardzo bolesne;)


You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply