W świat Śródziemia wpadłam po uszy jakoś w połowie liceum i nigdy się na dobre nie wynurzyłam. Najpierw był „Władca pierścieni”, potem „Hobbit”, po kilku latach powtórka. Potem inne książki, filmy, powroty. Bałam się tylko „Silmarillionu”. Wydawało mi się, że zawiera plątaninę zawiłych informacji genealogicznych i dane historyczno-geograficzne. Mogłabym dzisiaj stwierdzić, że poniekąd miałam rację – „Silmarillion” stanowi swoiste kompendium wiedzy o historii Śródziemia. Jednocześnie jednak myliłam się, bo to niedokończone opus magnum Tolkiena jest czymś dużo bardziej pojemnym.
Mimo to nie wracałam do niego. Zadowolona, że udało mi się go raz przeczytać, mogłam stwierdzić, że była to satysfakcjonująca lektura, ale bardziej ciągnęło mnie do kolejnej lektury „Władcy pierścieni”. Niedawno skusiło mnie jednak ładne wznowienie i pomyślałam, że czemu nie, mogę zmierzyć się z tym nie tak długim przecież tekstem ponownie. Czytam więc sobie ten „Silmarillion” niespiesznie, po miesiącu jestem kawałek za połową, i już wiem, że dawniej nie byłam na tę lekturę gotowa. Teraz jestem. Czytam z podziwem, chwilami z zachwytem i cieszę się, że Christopher Tolkien odważył się zebrać nieuporządkowane fragmenty i ułożyć je w całość po śmierci ojca.
„Silmarillion” jest dziwną mieszanką. Po części stanowi tło do „Władcy pierścieni”, niezwykle interesujące dla kogoś, kto zna tę książkę na pamięć. Jednocześnie zawiera bogactwo opowieści, które z historią Froda niewiele łączy. Tyle tu tego! Morderstwa, spiski, miłość, przeznaczenie, bogowie, półbogowie, demony. Trudno ogarnąć, można przepaść na całe lata. Jeśli Peter Jackson kiedykolwiek uzyska zgodę na ekranizację i się jej podejmie, będę mu zazdrościć i współczuć z całego serca.
Dlaczego więc warto czytać „Silmarillion”? Nie potrafię ogarnąć tej książki, spróbuję więc maksymalnie uprościć odpowiedź na to pytanie, sprowadzając ją do kilku punktów.
1. Styl. Pamiętać przy tym należy, że czytając po polsku, zdajemy się na łaskę tłumacza, w tym wypadku Marii Skibniewskiej. I choć jestem gorącą wyznawczynią jej przekładów, czytałam wcześniej „Silmarillion” w oryginale i wiem, z jak trudnym zadaniem przyszło jej się zmierzyć. Tolkien starał się pisać w stylistyce staroangielskiej. Ta zaś miała przede wszystkim specyficzną składnię i wyraźną rytmikę. Wydaje mi się, że w literaturze polskiej nie było utworów, na których tłumaczka mogłaby się wzorować, budując swój własny język. Zresztą nawet gdyby były, Tolkien swobodnie przeskakiwał między konwencjami, nie odtwarzał staroangielskiego, czerpał z niego, tworząc własny styl. Nie jest możliwe oddanie wszystkich jego cech i niuansów w przekładzie, niemniej uważam, że tłumaczenie Marii Skibniewskiej jest piękne i stosunkowo dobre. Niestety, tłumaczka zmarła, nie dokończywszy pracy, nie zdążyła przygotować ostatecznej wersji tekstu. Mimo to „Silmarillion” czyta się doskonale, warto też zwracać uwagę na składnię. Lubię czytać fragmenty na głos, brzmią inaczej niż każda inna proza.
2. „Silmarillion” jest inny niż „Władca pierścieni” i „Hobbit”. Nie ma jednej osi narracyjnej. Może to brzmieć odstraszająco, ale nie znaczy, że w tę książkę nie da się wciągnąć i że nie ma ona żadnej fabuły. Ma, i to w nadmiarze! To coś w rodzaju mitologii, w całości stworzonej przez Tolkiena, spójnej i przykuwającej uwagę.
3. Postaci kobiece. Kocham Tolkiena za Galadrielę, za Melianę (przodkinię Elronda), za Lúthien, za Halethę i kilka innych. „Władca pierścieni” nie obfituje w ciekawe bohaterki (wyjątkiem jest Éowina), w „Silmarillionie” jest ich pod dostatkiem.
4. Rozmach. Nie umiem tego inaczej ująć. No ale sami powiedzcie, ile trzeba mieć fantazji, żeby poświęcić życie stwarzaniu świata i meblowaniu go, doprowadzaniu do stanu niemalże rzeczywistego. Widać to najlepiej właśnie w „Silmarillionie”, w którym epickość doprowadzona jest do doskonałości.
5. Ungolianta. Jak nie kochać książki, w której występuję olbrzymia pajęczyca żywiąca się światłem? Jej córką była Szeloba, dzięki której moja córka oswoiła lęk przed pająkami (na jej półce z książkami mieszka pająk, któremu dała imię Szeloba. Ja miałam swoją Ungoliantę na balkonie, ale niestety zniknęła).
Mogłabym tak jeszcze długo, ale nie ma to chyba sensu. Lektura „Silmarillionu” sprawia, że wszystko wskakuje na swoje miejsce, rozrzucone elementy, z których zbudowany jest „Władca pierścieni”, nagle zaczynają do siebie pasować. Tak, jest skomplikowany. Nie da się zapamiętać wszystkich imion. Ba, nie da się zapamiętać nawet połowy imion! Ciągle trzeba zaglądać do zamieszczonego na końcu książki indeksu. Elfy są wkurzające. Czytanie tej książki jest jak wielogodzinna lektura apendyksów. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym przeczytać ją w ciągu miesiąca, przypuszczam, że skończę najwcześniej w styczniu. Ale mimo to ciągle do niej wracam, podkreślam kolejne fragmenty. Czasem jakaś część mnie pochłonie, za to potem męczę się przez kilkanaście stron. Myślę, że tak właśnie trzeba czytać tę książkę. Powoli, czasem w bólach, częściej jednak z zachwytem. Tolkien potrafi olśnić, niektóre zdania zostają na dłużej. Potrafi też zmęczyć.
Czytajcie więc, jeśli jesteście już po lekturze „Władcy pierścieni”. Jeśli nie, sięgnijcie raczej najpierw po tamtą książkę i nie dajcie się zniechęcić pierwszej części, która jest chyba najmniej atrakcyjna. A kiedy wpadniecie po uszy, zmierzcie się z „Silmarillionem”.
A może już czytaliście? Podzielcie się wrażeniami!
J. R. R. Tolkien "Silmarillion"
Tłum. Maria Skibniewska
Wydawnictwo Zysk i S-ka 2017
1 Comment
Nie mogłem trafić na lepszą recenzję, wiem już czego się spodziewać, czego się lękać itd. Mimo, iż nigdy dotąd nie czytałem Tolkiena i jestem już starym facetem, prawdopodobnie zacznę jednak od Silmarillionu, a przynajmniej od jego kupna i to tego właśnie wydania (wszystkie inne mają brzydkie, komiksowe okładki, bardziej pasujące np. do Conana Barbarzyńcy niż Tolkiena, mimo iż chyba wszędzie autorem jest Nasmith). Dziękuję za profesjonalną, precyzyjną i nieprzydługą recenzję. Krzysiek