poniedziałkowy gość

Poniedziałkowy gość – Bibliomisiek

13 lipca 2015

Wiecie, z jaką książką kojarzy mi się Bibliomisiek, czyli prywatnie Michał Stanek? Jeśli zaglądacie na jego bloga, to oczywiście że wiecie – z książkami o Dzikim Zachodzie, a zwłaszcza z wciąż nieprzeczytaną przez mnie „Na południe od Brazos”, której jest zagorzałym wielbicielem i orędownikiem. Jednak na jego świetnym blogu Za okładki płotem znajdziecie także teksty o wielu innych książkach! Zajrzyjcie tam, jeśli chcecie znaleźć lekturę, która zdążyła się już pokryć antykwarycznym kurzem, ale jest jak najbardziej warta odszukania i przeczytania. Albo po prostu jeśli macie ochotę na dobrze napisaną recenzję o ciekawej książce! Zanim jednak klikniecie link, przeczytajcie, o jakich książkach Michał zdecydował się opowiedzieć na łamach Miasta Książek 🙂

*************************************************************************************

Dla marginalnego blogera z raptem sześćdziesiątką „obserwujących” i średnią miesięczną postów na poziomie czterech (ostatnio nawet mniej), zaproszenie do Miasta Książek to nie lada nobilitacja. Zwłaszcza, że to jedno z moich ulubionych miejsc w blogosferze, klimatyczne i konsekwentnie kreowane przez lata. Dziękuję więc Padmie za zaproszenie i spróbuję odpowiedzieć na pytania, choć nie udało mi się w żadnym przypadku ograniczyć ściśle do jednej książki. Ale ponieważ od dawna wspominam gdzie tylko się da o Larrym McMurtrym (i opcjonalnie o Jamesie Ellroyu), tym razem celowo postaram się pominąć tych dwóch. 🙂

Książka, która zmieniła moje życie

Cóż, gdybym miał sięgać tylko do beletrystyki, to wybrałbym „Tajemnicę Piaszczystego Kanionu” Karola Maya, trójzeszytowe czerwone wydanie KAW z 1987 roku. To nie jest ani dzieło wybitne, ani bardzo znane w dorobku tego popularnego ale przecież najwyżej średniego pisarza, ale to była pierwsza moja podróż na Dziki Zachód. Plus kolejne zeszyty z serii „Biblioteka przygody, podróż i sensacji”, w której ukazywały się mniej znane powieści Maya. Później była lektura „Złota Gór Czarnych” Szklarskich, cykl Okonia o Tecumsehu, „Mały Bizon” Fiedlera i nieliczne wówczas książki popularno-naukowe o Indianach. No i, rzecz jasna, dziesiątki filmowych westernów (z tych okołoindiańskich pierwszy był chyba wstrząsający „Niebieski żołnierz”). Fascynacja i pasja, która trwa do dzisiaj, a dzięki której poznałem dorobek (także pozawesternowy) znakomitych pisarzy takich jak McMurtry, Doctorow, McCarthy – i reżyserów (m. in. Ford, Hawks, Penn, Peckinpah, Leone, Eastwood). Stąd też wzięło się zainteresowanie dawną i współczesną kulturą i historią USA, które trwa do dzisiaj (na moim blogu też królują pisarze amerykańscy).

Ale nie o Mayu chciałem tak naprawdę opowiedzieć, tylko mam nadmierną skłonność do dygresji. Książką, która na moje życie wpłynęła w sposób decydujący, to niezbyt obszerna publikacja Philipa Zimbardo, guru psychologii, twórcy słynnego „eksperymentu więziennego”. Po eksperymencie tym, zainspirowany przez własnych studentów, zajął się on pionierskimi badaniami nad nieśmiałością. Pionierskimi na tamte czasy, bo książka „Nieśmiałość. Co to jest? jak sobie z nią radzić?” powstała w 1977 roku. Ja trafiłem na nią w 2002 roku, krótko po studiach. I mnie, człowieka przez całe dzieciństwo i młodość koszmarnie zakompleksionego, skrajnie zamkniętego w sobie i chorobliwie nieśmiałego, Zimbardo poprowadził przez coś na kształt autoterapii. Dzięki niemu wydostałem się z więzienia, w którym sam byłem więźniem i strażnikiem (to niebywale trafne określenie autorstwa jednego z owych studentów Profesora). W następnych latach udało mi się powoli zaistnieć między jakimikolwiek ludźmi, znalazłem pracę którą lubię i w której jestem doceniany, odżyły moje kontakty towarzyskie, w końcu założyłem rodzinę i mam wspaniałą córeczkę – i bez cienia przesady mogę stwierdzić, że to wszystko nie udałby się bez książki Zimbardo. Przy czym nie jest to poradnik pseudo-psychologiczny, jakich dziś pełno na półkach księgarskich. To wnikliwa, poparta wieloletnimi badaniami praca jednego z najwybitniejszych psychologów naszych czasów. Nieśmiali wszystkich krajów – czytajcie i uwalniajcie się 🙂

Mało znana książka, która zasługuje na szerszą uwagę

Tu wybór był niebywale trudny, bo takich książek mam kilka regałów 😉 Po namyśle wybieram „Ulverton” Adama Thorpe’a – prozatorski debiut angielskiego poety, kupiony lata temu z głupia frant, pod wpływem niezrozumiałego impulsu (nigdy nie ciągnęło mnie do literatury angielskiej ani wiejskiej). To jedna z elitarnego grona książek, do których wracam regularnie  co kilka lat. Zawiera tuzin opowiadań, których fabuła rozgrywa się w tytułowej wsi – każde z nich to zamknięty epizod z czasów od Cromwella (pierwsze) do końca XX wieku (ostatnie). Każde opowiadanie ma własnego narratora – a właściwie własną narrację, bo Thorpe operuje ustnym wspomnieniem, kazaniem, dziennikiem, korespondencją, protokołem sądowym, notatkami na odwrocie fotografii, a nawet scenariuszem filmowym. Opowieści te, pozornie samoistne, dopełniają się nawzajem, na przykład kości bohaterów ze starszych lat znajdujemy mimochodem wspomniane kilkaset lat później, dzięki czemu rozwiązuje się zagadka pewnego gwałtownego zgonu i na jaw wychodzi pewne sprzedane czytelnikowi kłamstwo narratora. „Ulverton” jest przy tym, jak przystało na dzieło zawodowego poety, pełen przemyconych mimochodem pięknych refleksji o przemijaniu, niezmiennej naturze ludzkich uczuć i relacjach człowieka z otaczającym go miejscem. A wszystko to w wirtuozerskim tłumaczeniu Roberta Sudoła – od lat w moim rankingu translatorskim „Ulverton” zajmuje pierwszą pozycję. Te wszystkie stylizacje, wyczulenie na melodię słowa tak pisanego jak i mówionego, czynią z „Ulvertonu” istną Kaplicę Sykstyńską sztuki przekładu.

Zastanawiając się nad odpowiedzią na pytanie rozważałem jeszcze książki E. L. Doctorowa, gdyż pisarz ten jest moim zdaniem mocno w Polsce niedoceniony, a dla mnie ciekawszy niż np. Roth. Jego bogaty i różnorodny dorobek jest interesującym zapisem „małej” historii Ameryki (zwłaszcza Nowego Jorku), z jej specyficzną pop-mitologią, mrocznymi epizodami (rasizm, gangsterzy, ubóstwo, sprawa Rosenbergów), i swoistą mgiełką – mimo wszystko – romantyzmu. Odradzam jedynie trudno przyswajalne opowiadania, a z dziesięciu wydanych u nas powieści szczególnie polecam „Ragtime”.

Natomiast z polskich pisarzy wymieniłbym Jerzego Sosnowskiego, który poruszając się w obrębie różnych konwencji przynależnych literaturze popularnej niestrudzenie zgłębia te aspekty życia psychologicznego, które nie poddają się racjonalnej analizie. Interesuje go życie emocjonalne z elementem metafizycznym, choć nie chodzi tu o przeżycia religijne. Na pierwszym miejscu stawiam „Prąd zatokowy” – powieść m. in. o Przybyszewskim, reinkarnacji i radzeniu sobie z rozpaczą. W jednym. A to nie wszystko, co się w niej mieści.

Książka, której nie należy sądzić po okładce

Larry’emu McMurtry’emu wielką krzywdę uczynił Wojciech Pogonowski wydając w latach 90. cztery jego powieści w niebywale wręcz kiczowatych okładkach, przez co – taką mam teorię – spalił tego pisarza na rynku polskim. Ale miało nie być o McMurtrym.

Będzie więc o „Z psich pazurów” Dona Winslowa. Okładka sugeruje mało ambitny „sensacyjniak”, co w połączeniu z objętością (ponad 600 stron) zadziałało zapewne odstraszająco zarówno na miłośników prostej sensacji (bo grube) jak i tej ambitnej (bo okładka). A książka to prawdziwa epopeja, opisująca ćwierć wieku wojny z kartelami narkotykowymi na pograniczu amerykańsko-meksykańskim i walk o władzę w samych kartelach. Sensacyjna fabuła to wcale nie największy jej atut; nie brak tu precyzyjnie rozpisanej psychologii, scen autentycznie wstrząsających, i dużej dawki wiedzy o zjawisku, które stanowi do dziś czarną kartę współczesnego cywilizowanego świata. Książka mocna, bezkompromisowa, w wielu miejscach ocierająca się o wybitność w swoim gatunku. Autor wie jak operować makabrą (po przeczytaniu pierwszego zdania odłożyłem książkę do następnego dnia), i ma styl gęstością treści przypominający jako żywo Jamesa Ellroya (a to u mnie wyjątkowy komplement). Jestem przy tym pełen uznania dla tłumaczy, którzy znakomicie poradzili sobie z tą niełatwą i najeżoną slangiem narracją (skądinąd jednym z tłumaczy jest Piotr Chojnacki, znany szerzej jako Zacofany w lekturze). „Pazury” stoją u mnie tuż obok „Ojca Chrzestnego” i nie ustępują mu jakościowo. Szerzej i głębiej pisałem o tej książce na blogu i tam wyjątkowo odsyłam, przez wzgląd na tą niedocenioną pozycję.

Natomiast gdyby mnie ktoś pytał o poezję, to w tej kategorii wymieniłbym „Zamieć w Massachusetts” Josifa Brodskiego – z wierzchu pozbawiony w zasadzie grafiki szarobury zeszyt, skrywający niebywale klimatyczną kolekcję „zimowych” wierszy rosyjsko-amerykańskiego Noblisty, w wyborze i przekładach nieocenionej Katarzyny Krzyżewskiej. W rożnych nastrojach sięgam po różne tomiki mojego ukochanego Poety (mam komplet polskich wydań), natomiast zimą zawsze po „Wiersze bożonarodzeniowe” i właśnie po „Zamieć…”. Co roku wracają jak refren.

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply