dzielnica fikcji

Rachuba świata

9 stycznia 2008

   Kompletnie nierealna ilość egzemplarzy sprzedanych w Niemczech i pierwszeństwo przed „Pachnidłem” i „Kodem Leonarda da Vinci” na niemieckich listach bestsellerów – w przypadku powieści o spotkaniu dwóch wybitnych naukowców przełomu XVIII i XIX wieku brzmi to co najmniej podejrzanie. Ponieważ jednak fascynuje mnie historia nauk przyrodniczych i lubię czytać o wybitnych  naukowcach, postanowiłam dać tej podejrzanej książce szansę. Pierwsze strony czytałam z rosnącym niedowierzaniem, że książka napisana w specyficznym, nietypowym stylu, krótkimi zdaniami, w których można by znaleźć ślady strumienia świadomości, naprawdę odniosła taki sukces. Stopniowo moje zdziwienie zamieniało się w zainteresowanie, następnie fascynację, aż wreszcie skończyłam lekturę oczarowana.

Bohaterami „Rachuby świata” są Alexander von Humboldt, pionier biogeografii, podróżnik i badacz oraz Carl Friedrich Gauss, „książę matematyków”, autor jakiejś potwornie skomplikowanej teorii liczb. Książka zaczyna się, gdy obaj są już w podeszłym wieku, a Humboldt niejako wymusza na Gaussie spotkanie w Berlinie. W jednej z pierwszych scen oglądamy ich, gdy przez 15 minut stoją bez ruchu, aby niejaki Daguerre mógł ich utrwalić za pomocą swojego wynalazku. Książka zreszta aż roi się od innych znanych postaci: spotykamy Kanta, Goethego i wielu innych.

Dalszy ciąg spotkania Humboldta i Gaussa poznamy dużo później, ponieważ akcja cofa się do ich dzieciństwa. Gauss był cudownym dzieckiem z bardzo biednej rodziny. Już w szkole wyszły na jaw jego niezwykłe zdolności, gdy zaś skończył 24 lata, opublikował dzieło swojego życia, Disquisitiones arithmeticae. Humboldt od wczesnej młodości pasjonował się bezpośrednim badaniem, mierzeniem i katalogowaniem świata. „Rachuba świata” w znacznej części opowiada o jego wyprawie życia – podróży do Ameryki Południowej, podczas której wspiął się on na najwyższe góry Chile i Ekwadoru, spłynął Orinoko, schodził w głąb kopalnii i jaskiń oraz opuścił się w głąb krateru wulkanu.

Tym, co mnie najbardziej ujęło w książce Kehlmanna, jest ogrom jego wyobraźni, dzięki której portretuje obu bohaterów niezwykle wyraziście, ze swadą i wdziękiem. Gauss jest zarozumiały, przekonany iż nikt na świecie nie może mu dorównać intelektem. Gdy się nudzi, wymyśla kolejne liczby pierwsze, gdy zaś podczas nocy poślubnej przychodzi mu do głowy nowa teoria, wyskakuje na moment z łóżka, aby zanotować choć najważniejsze założenia. Jest domatorem, ceni sobie wygodę i spokój, zaś swoich odkryć dokonuje, nei wstając z fotela.  Humboldt przemierza świat, nie przejmując się niczym oprócz mierzenia i spisywania. Mierzy każdą górę, rzekę, wszystko, co napotyka na swojej drodze. Aby zmierzyć wysokość fal, każe się uwiązać na linie zwieszonej z dziobu okrętu podczas sztormu. Na 6-tysięcznik wchodzi w płaszczu i bryczesach, bez żadnej aklimatyzacji. Czytałam i stukałam się w głowę, zaśmiewając się przy tym co chwilę.

Zabawna i lekka opowieść staje się bardziej liryczna i refleksyjna pod koniec, gdy obydwaj naukowcy są już zmęczeni i nieco cyniczni. Wiedzą, że za ich życia niewiele się już wydarzy, że świat zostanie opisany,z mierzony i zrozumiany już wkrótce, ale bez nich. Nie przeszkadza im to jednak do samego końca eksperymentować i badać. Kehlmann puszcza przy tym oko do czytelnika, zsyłając na Gaussa krótkie wizje XXI wieku. Tym samym wyraźnie pokazuje, że jest przede wszystkim powieściopisarzem, a nie biografem. Nie wiem, ile jest prawdy w jego wizerunku obu naukowców, ale szczerze mówiąc nie obchodzi mnie to. Czytając, czułam ducha przygody, pasję odkrywców, którzy wierzą w siłę swojego rozumu. Entuzjazm i energia przebijają przez dynamiczny język powieści, odświeżającej i wciągającej. Lektora obowiązkowa!

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply