Czasem irytuje nas nieco zbyt nachalna reklama określonych książek. Niektórzy czytelnicy nawet ominą intensywnie promowane tytuły szerokim łukiem. Zdarza się jednak, że znakomity tytuł prześliźnie się niezauważony przez księgarniane półki, choć powinien błyszczeć na stronach z recenzjami. Ze zdziwieniem zauważyłam niedawno w księgarni „Pana Pipa” Lloyda Jonesa – nie mogłam uwierzyć, że książka, która wywołała sporo szumu kilka lat temu w Anglii, u nas ukazała się bez żadnych fanfar. Czytałam ją już w oryginale, ale kupiłam, żeby przypomnieć sobie emocje, które towarzyszyły mi przy pierwszej lekturze.
Nowozelandzki pisarz, Lloyd Jones, zabiera nas na Bougainville, największą wyspę w archipelagu Wysp Salomona. Są lata dziewięćdziesiąte XX wieku, a na wyspie toczy się wojna domowa. 13-letnia Matylda, narratorka opowieści, mieszka w niewielkiej wiosce nad oceanem. Mężczyźni zniknęli – walczą z innymi rebeliantami, nauczyciele uciekli na inne wyspy, szkoła została zamknięta, a dzieciaki nie bardzo wiedzą, co z sobą począć. Wtedy pan Watts, jedyny biały człowiek, który zdecydował się zostać, otwiera szkołę na nowo. Jak sam przyznaje, nie jest nauczycielem i nie wie zbyt wiele, ma jednak książkę i talent aktorski. Zaczyna więc dzieciom czytać – codziennie po jednym rozdziale odczytuje im „Wielkie nadzieje” Dickensa.
Bez żadnego ostrzeżenia dzieciaki zostają wciągnięte w świat, którego nie znały i nawet nie podejrzewały, że może istnieć. Wiktoriański Londyn, angielski półświatek, bagna i pasztety wieprzowe – trudno byłoby przenieść się dalej od upalnej wyspy wypełnionej strachem. Dzieci nie rozumieją wielu słów, niektórych nie są w stanie pojąć nawet po długich tłumaczeniach – jak wytłumaczyć, czym jest „oszroniony poranek” komuś, kto ostatnio dotykał chłodnego przedmiotu lata temu, kiedy jeszcze działały generatory? Co to jest „metropolia”? Pan Watts próbuje zbudować na piasku makietę Londynu, nie wydaje się jednak, żeby którekolwiek z dzieci było w stanie pojąć istnienie wielkiego miasta. Potrafią jednak wczuć się w emocje. Codziennie słuchają o przygodach Pipa, aż staje się on dla nich kimś bliskim. Potrafią zrozumieć jego duszę. Po raz pierwszy w życiu przestają być tylko sobą – stają się częścią opowieści. Najbardziej wczuwa się Matylda. Jej matka jednak zaczyna traktować powieść Dickensa jako zagrożenie. Rozumie, jak silna jest magia fikcji, choć sama nie czytała nigdy innej książki niż Biblia. Pan Watts staje się jej śmiertelnym wrogiem.
To nie jest urocza i słoneczna historia o magii literatury. To poruszająca do głębi opowieść o tym, jak wielką moc mają słowa. „Wielkie nadzieje” nie przyniosą mieszkańcom wioski ulgi i pocieszenia, wręcz przeciwnie – sprowadzą na nich, zwłaszcza na pana Wattsa, Matyldę i jej matkę, na te osoby, które najgłębiej przeżywają lekturę – straszliwy los. A jednak nie przypadkowo pan Watts czyta właśnie tę powieść. „Wielkie nadzieje” przyniosą stratę i śmierć, ale też nową, lepszą przyszłość.
Kilka tygodni temu UNESCO opublikowało raport dotyczący kryzysu edukacyjnego na świecie. Z raportu wynika, że 250 milionów dzieci nie umie czytać – jest to 40% wszystkich dzieci na świecie. Porażająca liczba. W wielu komentarzach do artykułów na temat tego raportu dało się jednak przeczytać, że nieumiejętność czytania nie jest poważnym problemem, że ważniejsze jest rozwiązanie problemu biedy, zakończenie konfliktów zbrojnych itp. Oczywiście, trudno się spierać, jednak mnie przeraża, że tak wielu ludzi nie widzi związku między edukacją a poprawą warunków życia. Nauka czytania otwiera drzwi, drzwi, które dla 250 milionów dzieci pozostają w tej chwili zamknięte. Historia opowiedziana w „Panu Pipie”, choć fikcyjna, mogłaby się zdarzyć w wielu miejscach na świecie. I moim zdaniem warto ją czytać, warto o niej dyskutować, bo przekazuje prostą wiarę w to, że słowa mają moc zmieniania świata. Że czytając, coś w sobie zmieniamy, i ta drobna z pozoru zmiana może zaważyć na naszym życiu. Do wioski Matyldy trafiają pewnego dnia rebelianci – wygłodniali, zmęczeni chłopcy, nastolatki zaledwie, z bronią w rękach. Pan Watts potrafi ich także oczarować. Słuchają go wieczorami przy ognisku i ich świat na moment robi się lepszy – zaczynają się na nowo śmiać.
Bardzo piękna i poruszająca książka. Mimo, że pamiętałam fabułę, wiedziałam, co się wydarzy, czytałam ze ściśniętym gardłem. To jest książka, która chce nieść określone przesłanie, może odrobinę zbyt moralizatorskie. Jest jedna napisana tak subtelnie, delikatnie, z takim wyczuciem słowa, że całkowicie osiąga swój cel – niesie nadzieję.
Moja ocena: 6/6
No Comments